Lipka: Atom na celowniku, czyli wielkie oszustwo

30 maja 2018, 07:30 Atom

Gdzie nie zajrzeć w energetyczne portale powiązane z branżą OZE wszędzie mamy do czynienia z zalewem informacji o malejących kosztach energii z tych źródeł. Jednocześnie mowa jest tam o rzekomo „astronomicznych” kosztach energetyki jądrowej mającej dowodzić tezy o nieopłacalności jej budowy w Polsce. Przy bliższym przyjrzeniu się tej propagandzie nie wytrzymuje ona krytyki. Przypatrzmy się faktom – pisze mgr inż. Jerzy Lipka, przewodniczący Obywatelskiego Ruchu na Rzecz Energetyki Jądrowej.

Przeciwnicy atomu atakują

Duże znaczenie ma metoda liczenia tych kosztów. I wszystko, co się w ramach tej metody uwzględnia. Tą metodą jest tzw LCOE czyli Levelized Cost Of Energy.  Według Portalu ASUNA – o energii inaczej cytat. „wskaźnik LCOE przedstawia koszt budowy i działania elektrowni na przestrzeni z góry założonego czasu funkcjonowania i poziomu tego funkcjonowania. Poprzez poziom funkcjonowania rozumiemy takie zmienne jak podstawowe obciążenie, szczytowe obciążenie, sezonowe itp. Jednak najważniejszymi danymi do obliczenia LCOE są dla danej inwestycji: koszt kapitału, koszty finansowe, stałe i zmienne koszty operacyjne, i koszty konserwacji (utrzymania) oraz założone wcześniej koszty likwidacji zakładu”. 

Drugim szeroko wykorzystywanym wskaźnikiem jest LACE. Narzędzie to według ASUNA cytat „odzwierciedla koszt jaki musiałby zostać poniesiony aby dostarczyć do sieci elektrycznej taką samą moc jak moc analizowanej nowej inwestycji, gdyby ta inwestycja (moc) nie została do sieci dodana. Lace jest również wyrażany w dolarach amerykańskich na jednostkę – kilowatogodzinę, megawatogodzinę ($/kWh, $/MWh)”.

„Ani wskaźnik LCOE ani LACE nie uwzględnia tzw. kosztów zewnętrznych, czyli np.  kosztów środowiskowych czy też kosztów generowanych przez energetykę w opiece zdrowotnej. Może to prowadzić do całkowicie mylnych wniosków a w konsekwencji decyzji”. 

Omawiane wskaźniki nie obejmują również innych czynników mających wpływ na koszty energii jak np. wydajności danego źródła, które zostaną tu pominięte. Tym samym energetyka słoneczna i wiatrowa charakteryzujące się niskim współczynnikiem rocznego wykorzystania mocy (słoneczna ok. 10 do 12 procent, wiatrowa lądowa 17 procent, a morska ok. 34 procent w warunkach polskich) będzie wypadać korzystniej w obliczeniach, niż ma to miejsce w rzeczywistości.

Portal Gram w Zielone podaje ostatnie koszty energetyki wiatrowej lądowej liczonej według metody LCOE na poziomie 55 euro/MWh natomiast morskiej na poziomie 70 euro/MWh. 

Jednocześnie powiązany z Wydmą Lubiatowską i przeciwnikami energetyki jądrowej dr Szymański kwestionował w styczniu 2017 roku w czasie konferencji zorganizowanej w NCBJ koszty energetyki jądrowej obliczone za pomocą metody LCOE. Skoro tak, to znaczy że środowisko przeciwników polskiego atomu nie potrafi w ogóle przedstawić wyliczeń dokonanych tą samą metodą dla obu rodzajów energetyki. Ponieważ podaje dane kosztowe wyliczone dla OZE wg metody LCOE, lecz nie uznaje (przynajmniej dr Szymański) danych dla energetyki jądrowej obliczonych taką samą metodą.

  Ale to tylko tak na marginesie. Ważniejsze jest co innego. Koszty całościowe jakie ponosi społeczeństwo na dany rodzaj energetyki winny składać się z kosztów budowy (w tym kosztów oprocentowania kapitału), kosztów bieżącej eksploatacji (w tym koszt paliwa, obsługi itp.), kosztów zewnętrznych czyli ochrony środowiska, zdrowotnych itp., także kosztów współpracy z siecią energetyczną i wreszcie kosztów rozbiórki. Nieuwzględnienie w metodzie LCOE kosztów zewnętrznych jak i kosztów współpracy z siecią w istotny sposób obniża wartość takich obliczeń.

Trzeba pamiętać bowiem, że sieć energetyczna w przypadku energetyki wiatrowej musi być dostosowana do przenoszenia obciążeń pięciokrotnie przekraczających średnią moc wydzieloną w ciągu roku. W przypadku energetyki słonecznej natomiast dziesięciokrotnie, co może nie ma aż takiego znaczenia z uwagi na bardzo mały jej udział w ogólnej produkcji energii. W przypadku wiatrowej jest inaczej i tu trzeba sieć odpowiednio dostosować. Koszty będą tym wyższe, im wyższy udział energetyki wiatrowej.  

Choć samo OZE nie generuje wielkich kosztów zewnętrznych, z wyjątkiem wypadków, o tyle współpracująca z tymi źródłami energetyka gazowa już pewne generuje, choć nie tak wielkie jak węglowa. Tym niemniej aż 50 procent tej ilości tlenków azotu co węglowa i ok. 70 procent CO2. Ale równie ważne jest i to, że do kosztów inwestycyjnych OZE trzeba doliczyć koszt inwestycyjny wspierających je źródeł gazowych. I koszt ciągłej pracy tych źródeł, z minimalną mocą wtedy gdy wieje.

Mało tego! Źródła gazowe, węglowe bądź na biomasę w czasie tak zmiennej pracy, jakiej wymaga współpraca ze źródłami odnawialnymi, emituje więcej niż przy pracy ze stałą mocą. Nawet do 30% więcej, jeśli chodzi o główne rodzaje trucizn. I o tym trzeba pamiętać jeśli uwzględnimy, że niemal wszystkie polskie elektrownie systemowe są emisyjne, a duża ich część z uwagi na wiek, jest bardzo wysoce emisyjna.

Portale propagujące OZE lubią podawać informacje o postępach w technologiach magazynowania energii, eliminujących konieczność stosowania źródeł zastępczych. Jednak to magazynowanie jest obecnie na skalę zbyt małą. Koszt takiego magazynowania energii podaję za portalem przeciwników polskiego atomu, mianowicie „Gram w Zielone”. Jest to 209 euro/MWh. Dane tegoroczne. Więc do każdej MWh energii wyprodukowanej powiedzmy przez lądowe farmy wiatrowe (55 euro/MWh) należy doliczyć te koszty, jeśli nie mamy uwzględniać w obliczeniach kosztów energetyki gazowej. Prosty rachunek matematyczny pokazuje, że jest to wówczas koszt 264 euro/MWh. Takie są koszty energii z lądowych farm wiatrowych wspieranych przez magazyny energii na dziś. Bardziej opłacalne jest więc stosowanie gazu do bilansowania zapotrzebowania.

Atom albo Nord Stream 2?

Do podobnego wniosku zdają się skłaniać i decydenci w Niemczech, kraju w końcu bardziej technologicznie zaawansowanego, ponieważ decyzje o budowie Nord Stream I i Nord Stream II oznaczają radykalne zwiększenie importu gazu ziemnego do Niemiec, z kierunku wschodniego. A służyć ma to właśnie wsparciu Energiewende i niestabilnego OZE. Doświadczenia z wykorzystaniem wodoru to kwestia przyszłości, jak widać jednak nasi zachodni sąsiedzi stawiają na realne rozwiązania, woląc nie ryzykować. A realne rozwiązania to w ich przypadku radykalne zwiększenie spalania gazu i węgla brunatnego, nawet, jeśli ma to oznaczać wyższą emisję i fiasko założeń klimatycznych. Także wyższą cenę energii, zaraz po Danii najwyższą w Europie dla indywidualnego odbiorcy, bo ceny dla przemysłu są dotowane w tym bogatym kraju, który na takie dotowanie stać!

Co do samej energetyki jądrowej, to do wyliczeń jej opłacalności zbyt często stosuje się krótszy okres jej funkcjonowania, niż w rzeczywistości. Jak wiadomo elektrownie II generacji planowane były na maksimum 35 lat pracy. Ale wiele z nich już pracuje 45 lat a nawet do 50. I jeszcze kilka lat pracy je czeka. Zatem elektrownie jądrowe III generacji zbudowane z o wiele lepszych materiałów obliczone na pracę przez 60 lat, w praktyce będą działać 80 do 90 lat. Czegoś takiego w obliczeniach się nie uwzględnia. Najczęściej przyjmowany okres pracy to 40 lat. To ewidentne przekłamanie.

Przeciwnicy atomu zapominają też o podstawowej różnicy w kosztach budowy elektrowni, w przypadku gdy o wyborze dostawcy technologii decyduje arbitralną decyzją polityczną dany rząd, i wtedy, gdy dochodzi do przetargu, a uczestniczą w nim podmioty z Azji (Korea Płd, Chiny, Japonia) gdzie buduje się taniej, szybko i bez opóźnień. A tak właśnie ma stać się w Polsce. Dlaczego zatem z uporem godnym lepszej sprawy, przytaczany jest przykład brytyjski czy węgierski? Śmiem twierdzić, że po to, by zniechęcić decydentów w Polsce do budowy takiej elektrowni. 

Obliczenia LCOE idą w łeb, gdy uwzględni się fakt możliwości wzięcia kredytów na budowę elektrowni wyżej komercyjnie oprocentowanych, lecz w momencie zakończenia budowy i oddania elektrowni do eksploatacji te kredyty spłaca się od razu nowym kredytem, niżej oprocentowanym, z uwagi na mniejsze ryzyko, bo elektrownia już istnieje i działa. 

Są jeszcze czynniki których nie uwzględnią żadne obliczenia. To energetyczne bezpieczeństwo i niezależność. To są rzeczy bezcenne. A przy istotnym zwiększeniu roli gazu ziemnego w polskiej energetyce Gazprom będzie nadal trzymał Polskę w szachu, mimo wysiłków podejmowanych by się od niego uniezależnić. Łączne możliwości dostarczenia gazu do Polski z niezależnych od Gazpromu źródeł lub własnego wydobycia (zakładając że będzie już wybudowany Baltic Pipe) to 21,5 mld metrów sześciennych rocznie. Dziś zapotrzebowanie wynosi 16 mld metrów sześciennych rocznie! A każde 1000 MW mocy w nowych elektrowniach gazowych zwiększa zapotrzebowanie o 1 mld metrów sześciennych rocznie!

Jest więc niemal pewne, patrząc na doświadczenia niemieckie, że w przypadku przyjęcia przez rząd do realizacji wyłącznie scenariusza OZE – gaz, bez elektrowni jądrowych i przy malejącej systematycznie roli węgla, próby uniezależnienia się od kierunku wschodniego skazane będą na niepowodzenie. Nie mówiąc i o tym, że gaz sprowadzany z innych kierunków raczej tańszy nie będzie. Trzeba będzie się wtedy pogodzić i z tym, że Polska nie wypełnia wziętych już na siebie zobowiązań klimatycznych – wszak emisja z elektrowni gazowych to 70 procent dwutlenku węgla co z analogicznych węglowych, a tym wyższa im bardziej zmienna praca elektrowni.

I na skutek znacznie wyższych cen energii – energia ze spalania gazu jest droga pomimo stosunkowo niskich kosztów inwestycyjnych, bo uzależniona w 80 procentach od ceny surowca, więc realizacja całego Planu Zrównoważonego Rozwoju autorstwa Mateusza Morawieckiego również stanie pod znakiem zapytania. Atom jest więc najprostszą drogą do osiągnięcia energetycznej niezależności i realizacji powyższego planu, a jego brak zrodziłby naprawdę przykre konsekwencje dla naszego kraju. Miejmy nadzieję że rząd Mateusza Morawieckiego nie pójdzie w ślady populistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego i będzie potrafił oprzeć się naciskom zorganizowanych grup interesu.