Bolesta: Przy reformie ETS Polska wyprowadziła się w las. Tylko pozwoleń żal

7 marca 2017, 13:00 Energetyka

28 lutego to kolejna data, która przejdzie do kolorowych annałów polskiej polityki klimatycznej. Nie będzie jednak zapisana złotymi zgłoskami. Bynajmniej – pisze w komentarzu dla BiznesAlert.pl Krzysztof Bolesta, Dyrektor ds. badań w centrum analitycznym Polityka Insight, były doradca ministrów środowiska Marcina Korolca i Macieja Grabowskiego.

Napięcie przed lutową Radą UE ds. Środowiska rosło sukcesywnie od lipca 2015 roku, kiedy to Komisja Europejska po raz pierwszy pokazała projekt rewizji flagowego narzędzia redukcji emisji w Europie, czyli dyrektywy o handlu emisjami. W Warszawie od razu rozpoczęły się prace nad stanowiskiem negocjacyjnym, a jego pierwsza wersja została nawet przyjęta. Ale potem przyszły wybory.

Po październikowych wyborach nastąpił reset polityki klimatycznej w Polsce. Nowa ekipa uznała, że negocjować należy twardo. O wiele bardziej twardo niż robili to poprzednicy (w tym niżej podpisany, który tym samym od razu deklaruje stronniczość w tym tekście). Ze szpar powychodzili przedstawiciele tej i owej branży, którzy pokazywali nowej ekipie niezbite i certyfikatami autentyczności opatrzone dowody na to, że można po prostu cały ten pakiet zawinąć w elegancki rulonik i współspalić w pierwszej lepszej elektrowni. No bo przecież podstawa prawna jest zła, a w ogóle to należy nam się więcej pozwoleń za wygraną onegdaj sprawę z Komisją, no i przecież mamy lasy, które niczym drzewce z Władcy Pierścieni jedną szarżą zdobyły COP w Paryżu, rozganiając to całe dekarbonizujące dekadenctwo.

Koledzy z negocjacyjnego stołu patrzyli z wrodzoną im podejrzliwością na to nowe stanowisko, bo Polacy zawsze przy rozmowach na temat pakietu kombinowali, kluczyli i mylili tropy. Mijały jednak miesiące, a retoryka naszej ekipy się nie zmieniała. „No przecież musi ktoś w końcu wyjść gdzieś, na jakimś gremium, oficjalnie albo szepnąć jakiemuś podchmielonemu przedstawicielowi Komisji, na jakimś raucie, coś na ucho” – myśleli – „Wysypać się muszą czego chcą naprawdę”. Nic z tych rzeczy. Mantra o zielonych płucach Europy pochłaniającej cały temat globalnego ocieplenia stała się tak wszechobecna i nudna, że nawet złośliwe brukselskie media zasypiały na briefingach, kłując się ołówkiem w oko.

Tymczasem machina legislacyjna pracowała w najlepsze. Parlament pod przewodnictwem Szkota Iana Duncana, Torysa, pracującego w Brukseli w Europejskiej Partii Konserwatystów i Reformatorów rozpoczął intensywne prace nad stanowiskiem ws. ETS. Wymarzona pozycja startowa dla Polski wydawać by się mogło, bo to partia w której jest też PiS. Ministerstwo Środowiska miało więc ekskluzywny dostęp do tego, co w Parlamencie Europejskim się działo. Piłka wystawiona, nic tylko ściąć i gem, set, mecz, pozamiatane. A tu jeszcze taka heca, że Brytyjczycy sobie wymyślili, że z Unii wyjdą i Poseł Duncan projekt chce oddać. Brać! Bo druga po Torysach partia w rodzinie Konserwatystów i Reformatorów to nasi! No pusta bramka. Wzięliśmy? Gdzie tam. Jeden zapomniał ołówka, drugiemu się okulary zapodziały, a trzecia się spieszyła na stołówkę. Duncan pomarudził i poświęcił się dla sprawy wracając do roboty.
Od początku było wiadomo, że w Parlamencie będą się ścierać dwie racje: zielona pchająca do zaostrzenia tempa redukcji i podniesienia cen

CO2 i pro-przemysłowa broniąca niskich cen i pilnująca alokacji dla sektorów narażonych na wyciek emisji (tzw. carbon leakage). Ofiara tego starcia była oczywista – energetyka węglowa. Pies z kulawą nogą za tym po parlamencie nie chodził. Z wyjątkiem kilku posłów i naszego sektora oczywiście, z mocnym poparciem części Niemców, którzy jednak kibicowali ze zdrowego dystansu, z puszką piwa na kanapie w Essen, czy innym Dusseldorfie. A konstruktywnych propozycji brakowało, jak na lekarstwo.

Głosowanie nad stanowiskiem Parlamentu 15 lutego pokazało światu zadziwiająco konserwatywną propozycję z poprawkami do oryginalnego tekstu Komisji. Iście brukselski kompromis jedną ręką zaostrzał cel redukcyjny kasując 800 mln pozwoleń (dla porównania to równowartość ok. 4 letniej emisji CO2 z instalacji objętych ETS w Polsce), aby drugą dać kompensaty sektorom przemysłu narażonych na ucieczkę emisji. Posłowie przyspieszyli roczną redukcję CO2 z 2.2% do 2.4% ale dorzucili do zaprojektowanego dla Europy Środkowo Wschodniej Funduszu Modernizacyjnego Grecję i Portugalię. Wzmocnili system stabilizacji rynku (czyt. ręczne sterowanie ceną) ale powiększyli fundusz na rzecz innowacji i zlikwidowali współczynnik korekcyjny, który niczym kosiarka obcina w ramach obecnych zasad alokacje dla przemysłu, bo dla wszystkich przecież nie starcza.

Ogólnie kompromis wyglądał tak, że przemysł uratował skórę kosztem alokacji dla państw członkowskich, które miały dostać mniej do dyspozycji. A energetyka węglowa? No cóż, jak to mówią przy konkurencjach sportowych – też wzięła udział w zawodach.
Polska w tej rozgrywce istniała ale alternatywnie do tego co chciało Ministerstwo Środowiska. Przemysłowe związki branżowe wykorzystały okazję i wgryzły się w krajowe alokacje CO2. Skoro sami sobie nie pomogą, nie zrobi tego nikt. Pro-przemysłowe lobby w Europie i kilku naszych oświeconych posłów w postaci Jerzego Buzka i Andrzeja Grzyba wychodziło rozwiązania korzystne m.in. dla hut, cementowni, rafinerii i zakładów chemicznych. I chwała im za to. Byli skuteczni, a w negocjacjach to jest najważniejsze. Ubicie współczynnika korekcyjnego i sięgnięcie do kieszeni państw członkowskich po dodatkowe pozwolenia pozwoli kilku sektorom na odrobinę relaksu i da więcej czasu na transformację.

W Radzie UE tymczasem, do ostatniego momentu iskrzyła się nadzieja, że Polacy wreszcie krzykną do mikrofonu „pobite gary!”. Chcemy od was A, B i C. Nic z tych rzeczy. Pochłanianie, Paryż, należą nam się zaległe pozwolenia, a w ogóle to zła jest podstawa prawna tej imprezy.
Kiedy 28 lutego polski Minister Środowiska Jan Szyszko zabierał głos, jego koledzy i koleżanki bezskutecznie czekali na konstruktywne propozycje, na ofertę, na rachunek, który byli gotowi zapłacić. Szybko stało się jasne, że nie ma planu B. Ba, nie ma nawet planu A. Jazda na ścianę i desperackie szukanie mniejszości blokującej skończyło się piękną katastrofą i chyba najdobitniej świadczy o braku elementarnego rozumienia procedur decyzyjnych w Europie, skoro myli się głosowanie nad Podejściem Ogólnym z głosowaniem nad końcowym aktem prawnym. Obrazek zdziwionego ministra i jego zastępcy powtarzających coś o oszustwie zostanie na długo w oczach innych ministrów i wszystkich tych, którzy z braku lepszego zajęcia oglądali transmisję z obrad.

Rezultat Rady jest dla Polski najsłabszy od wielu lat. Nie wydarzyła się żadna tragedia, bo wbrew temu co sądzą niektórzy eksperci polityka klimatyczna to nie żadne zło wcielone, a poza tym i Parlament i Rada nie odeszły zbyt daleko od tego co zaproponowała w 2015 r. Komisja. Mamy jednak mniej pozwoleń do sprzedaży, a co za tym idzie mniej środków trafi do budżetu państwa. Nadwyżka pozwoleń po 2024 r. ma być bezpowrotnie kasowana i to na wniosek naszych sojuszników, braci Czechów. Wielkość Funduszu Modernizacyjnego pozostanie na niezmienionym poziomie ok. 300 mln pozwoleń, mimo że była szansa na powiększenie tej puli. Fundusz nie będzie też mógł finansować bloków węglowych, czego domagała się polska energetyka (chyba że, jeśli dobrze się postaramy, będzie to kogeneracja). Zarządzanie Funduszem przypadło Komisji przy mocnej roli Europejskiego Banku Inwestycyjnego, nie tak jak chciała Polska. Bezpłatne pozwolenia dla energetyki będą przydzielane w mechanizmie aukcyjnym dla projektów wartych powyżej 15 mln euro, a nie tak jak chcieliśmy (i co było proste do ugrania) przy zachowaniu obecnych zasad, gdzie o liście inwestycji decyduje państwo. Wszystkie te rzeczy, mniejsze i większe, przegraliśmy z kretesem.

Największym przegranym jest sektor elektroenergetyczny, w dużej mierze na własne życzenie. Forsowanie wśród polityków obecnej ekipy koncepcji wyłączenia Polski z ETS było dla całego środowiska negocjatorów po drugiej stronie tak wielkim szokiem, że nikt nie brał nas poważnie. W efekcie zamiast negocjować z Brukselą, negocjowaliśmy sami ze sobą, przekonując się nawzajem jak bardzo wszystkich ogramy.

Teraz negocjacje wchodzą w ostatnią fazę. Parlament i Rada, przy udziale Komisji siadają do trójstronnych rozmów. Negocjatorzy z Parlamentu na pewno przez pierwszą część rozmów będą mieli wysoko podniesione brwi i otwarte buzie. Po raz pierwszy zdarzyło się, że Rada ma podobne, a może nawet mocniejsze stanowisko niż Parlament. Grozi to licytacją w górę, czyli dalszym zaostrzaniem propozycji reformy. Stało się tak dlatego, że wyparował czynnik trzymający Radę na rozsądnym gruncie, czyli polski zdrowy rozsądek. Nadzieja że wszystko da się zablokować bez konieczności negocjowania szczegółów okazałą się naiwna. Ostateczne głosowanie uzgodnionego przez trzy instytucje stanowiska będzie miało miejsce najprawdopodobniej po 31 marca, kiedy to wygasają stare zasady głosowania i zbudowania mniejszości blokującej będzie praktycznie niemożliwe. Wiele delegacji się o to postara. A my zostaniemy z lasem, a właściwie w lesie.