Opinia: Energiewende może skończyć się kryzysem ekonomicznym

6 listopada 2018, 09:15 Energetyka

W konserwatywno-liberalnym dzienniku Tichys Einblick pojawiła się stanowcza krytyka zwrotu energetycznego w Niemczech (Energiewende). Autorem komentarza jest Frank Henning.

Niemiecki minister gospodarki i energii Peter Altmaier. Źródło: Wikipedia
Niemiecki minister gospodarki i energii Peter Altmaier. Źródło: Wikipedia

Energiewende nie wypali

Od dwudziestu lat trwa niemiecka próba zastąpienia atomu i paliw kopalnych. Prawie wszystkie cele pośrednie zostały pominięte. Proces kosztował do tej pory kilkaset miliardów euro, ale wciąż nie jest jasne, czy to w ogóle może się udać. Żadna inna część gospodarki nie jest tak regulowana politycznie jak energetyka – pisze autor.

Technicznie trudne do zrealizowania decyzje polityczne jak odejście od energetyki jądrowej są uwarunkowane politycznie i utrudniają konkurencję. Politycy chcą rozplanować przyszłość technologii w energetyce na następne stulecie. Cele to jedno, osiągnięcie ich to drugie. Prawie wszystkie kamienie milowe Energiewende do 2020 roku są mniej lub bardziej nietrafione. Zużycie energii miało zmaleć o 20 procent, ale cel ten jest niemożliwy do osiągnięcia, bo zwiększa się liczba mieszkańców, a gospodarcza koniunktura napędza wzrost.

Również obniżenie zużycia brutto o 10 procent się nie uda. Wzrost produktywności energetycznej o 2,1 procent się nie uda, bo do procesu „łączenia” sektorów energochłonnych nie zostały włączone wszystkie branże. Elektryfikacja zakłada, że możliwe będzie wytwarzanie dużej ilości energii elektrycznej, tanio, pewnie i w sposób przyjazny dla środowiska. Tymczasem łączenie sektorów sprawia, że zapotrzebowanie na energię będzie trzy razy wyższe, wzrosną też koszty. Nie spadnie też zużycie w transporcie i ciepłownictwie o oczekiwanych od 10 do 20 procent. Jeśli nie da się ograniczyć zużycia energii, również cele emisyjne (nieprawidłowo nazwane „klimatycznymi”) nie mogą być osiągnięte. Rządzącej koalicji CDU-SPD ciężko będzie to oficjalnie przyznać.

Jeśli celów nie da się osiągnąć, to prawdopodobnie ktoś zawiódł. To cele były od początku nierealistyczne, albo warunki po drodze musiały się znacząco zmienić. Redukcja emisji o 40 procent była ustalona w 2007 roku, jeszcze przed katastrofą w elektrowni Fukushima. Po podjęciu decyzji o odejściu od atomu w 2011 wiadomo było, że miejsce po energetyce jądrowej będą musiały zająć paliwa kopalne. Kto wtedy mówił o tym głośno, z miejsca był oskarżany przez ówczesnego ministra środowiska Jürgena Trittina o szerzenie „propagandy lobby atomowego”.

Branża energetyczna odrobiła pracę domową i zmniejszyła emisję, w czym również pomógł europejski system handlu prawami do emisji, ale sektor transportu i budownictwa w ogóle nie zmniejszył emisji. Nagonka na diesle skłania ludzi do zmiany auta na benzynowe, a w żadnym wypadku na elektryczne, co zwiększa emisje CO2. Polityczne środki przymusu wobec kierowców wprowadza się w życie trudniej niż w Chinach.

Nikt tymczasem nie wątpi, że odejście od atomu nastąpi w terminie. Niemniej miliardy z publicznych pieniędzy będą wyrzucone w błoto przez bezprawny podatek paliwowy i kompensaty za szczątkowe wolumeny. Koncerny energetyczne są słusznie wściekłe na proces ustawodawczy. Sądy musiały poprawiać to, co setki prawników w Bundestagu i rządzie przyjmowali seriami.

Udział OZE w miksie energetycznym jest jedynym celem, który został wykonany z nawiązką. Niemcy już teraz osiągnęły cel wyznaczony na rok 2020. To dowód udanej pracy eko-lobby, które przeforsowało rozbudowę niestabilnych instalacji, ale jednocześnie po macoszemu potraktowano niezbędną rozbudowę sieci przesyłowej i inwestycje w magazynowanie energii, przez co rozwój OZE jest poza kontrolą. Z drugiej strony cel pierwotnej konsumpcji z OZE na poziomie 18 procent będzie zaniżony o co najmniej trzy procent.

McKinsey co pół roku sprawdza postępy niemieckiej transformacji energetycznej i porównuje ją z innymi krajami. W trójkącie, w którym bierze się pod uwagę gospodarkę, bezpieczeństwo dostaw i ekologię, Niemcy zajmują 44. miejsce na 114 krajów branych pod uwagę. Miejsce w środku stawki, za Paragwajem i Indonezją trudno nazwać pionierskim. Żadna niemiecka rządowa strategia energetyczna nie została wcielona w życie zgodnie z planem. Wątpliwe, by inaczej było w tym przypadku. Teraz na celowniku znalazło się górnictwo, któremu grożą masowe zwolnienia i zamykanie elektrowni, co na pewno podniesie ceny energii. Widać, że politycy doskonale sobie radzą z likwidacją miejsc pracy, już gorzej z tworzeniem nowych, opłacalnych. Altmaier powiedział, że rząd „da ludziom pracę”. Jesteśmy ciekawi, co z tego wyniknie.

Problemy OZE w Niemczech

Według autora tekstu w Tichys Einblick energetyka odnawialna sama w sobie jest trudnym obszarem badań. Wielu wiąże z nią wielkie nadzieje, ale teza powtarzana jak modlitwa, że OZE tworzą nowe miejsca pracy jest błędna. W 2012 roku sektor zatrudniał 400 tysięcy osób, ale wiązało się to z bańką nadmuchaną wokół fotowoltaiki. Inaczej z nalicza się miejsca pracy w energetyce.

Obecnie ta liczba stopniała do 330 tysięcy. Autor tekstu wskazuje jednak, że w energetyce konwencjonalnej liczone są tylko bezpośrednie miejsca pracy, a w odnawialnej postanowiono liczyć także zatrudnienie niebezpośrednie, jak praca dla elektryków czy monterów, co też zaburza ocenę. Pisze o redukcji etatów w sektorze wiatrowym ze względu na wycofanie subsydiów. Między 1960 a 2016 roku Niemcy wydały 113 mld euro na dofinansowanie sektora węglowego. Między 2000 a 2016 rokiem wydały zaś 149 mld euro na wsparcie OZE, nie licząc kosztów niebezpośrednich. Mogą nimi być te związane z rozbudową sieci czy budowa „nadal kompletnie wyimaginowanych” magazynów energii. – Mamy katastroficzne bankructwo, jeśli chodzi o rozbudowę sieci – powiedział Altmaier. W 2017 roku wydano 1,4 mld euro na usuwanie nierównowagi w sieci wywołanej przez niestabilnych dostawców.

Minister Altmaier chciał podkreślić znaczenie sieci przesyłowej organizując wycieczkę po Niemczech z prezentacją na temat planu rozbudowy infrastruktury. Zdaniem autora tekstu nie przedstawił niczego nowego, a obywatele Niemiec nadal sprzeciwiają się inwestycjom tego typu. Jego zdaniem OZE destabilizują sytuację na niemieckiej wsi. Rolnikom na północy bardziej opłaca się wynajmować grunt pod wiatraki, niż sadzić rośliny. Na południu muszą oni manewrować między korytarzami przesyłowymi a podziemnymi kablami w poszukiwaniu zysku z uprawy.

Zdaniem autora rząd niemiecki stawia na najdroższą technologię odnawialną, czyli dawniej fotowoltaikę, a obecnie farmy wiatrowe. Do tego naciska na centralizację. Altmaier nazywa farmy „katedrami transformacji energetycznej”, co ma oznaczać trend dalszej centralizacji zarządzania budową nowych mocy wytwórczych w tym sektorze.

Farmy wiatrowe w Niemczech nie są stabilne. Nie ma gwarancji, że energia z nich pochodząca dotrze na południe. Podnosi to koszty wykorzystania sieci przez konieczność zwiększania mocy magazynowych z wykorzystaniem specjalnych taryf.

Będzie kryzys ekonomiczny?

– Jest tylko jeden sposób na spełnienie celów emisyjnych Niemiec przy utrzymaniu obecnej polityki, a jest nią długoterminowy kryzys ekonomiczny – alarmuje publicysta. Jego zdaniem hasło ochrony klimatu ma już charakter religijny, ale nie ma związku z rzeczywistością, w której Zieloni postulują budowę farm wiatrowych w lasach, które są naturalnymi magazynami CO2.

Autor tekstu wyśmiewa taryfę Vegawatt, która oferuje dostawy energii „wegańskiej”, która pochodzi tylko z lokalnych źródeł i głównie z fotowoltaiki z zastrzeżeniem, że panele nie mogą być instalowane na posiadłościach ludzi mięsożernych.

– My, Niemcy, chcemy być besserwisserami tego świata. Izolujemy się poprzez moralną egzaltację w stosunku do tych, którzy chcą zapewnić swe podstawowe potrzeby, jak dostawy energii przez całą dobę i ogrzewanie pozwalające gotować i żyć – pisze Frank Henning. – Chcemy być światowym liderem redukcji emisji CO2 i zakazać krajom rozwijającym się wykorzystania węgla. Poprzez takie przywództwo chcemy przekonać świat do polityki energetycznej, która jest nieudana nawet w naszym własnym kraju. W międzyczasie żegnamy się z fundamentem dobrej reputacji niemieckiego przemysłu z przeszłości, czyli eksportem technologii. Fotowoltaika i turbiny wiatrowe z Chin są porównywalne, ale tańsze, podobnie jest z energetyką jądrową. Nie możemy sobie na to dłużej pozwolić – dodaje.

Autor wskazuje, że nawet redukcja emisji CO2 w Niemczech w zgodzie z zakładanym celem 2 procent globalnej emisji, która mieści się w granicy błędu statystycznego emisji w Chinach, nie zatrzyma globalnego wzrostu. Jego zdaniem plany redukcji emisji w Niemczech przypominają gospodarkę planową Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Tymczasem do 2023 roku wycofywanie starych mocy wytwórczych sprawi, że pozostałe moce będą ledwie wystarczyć do zaspokojenia zapotrzebowania w szczytach.

Liczby na COP24

Jego zdaniem polityka energetyczna Niemiec polega na zaspokajaniu interesów poszczególnych lobby bez patrzenia na szerszą perspektywę. – Transformacja energetyczna ma jednego wroga. To ignorowanie praw fizyki, które ją podważają – powiedział profesor fizyki Sigismund Kobe z Uniwersytetu w Dreźnie. Tymczasem Energiewende doprowadzi do zamknięcia bloku na węgiel brunatny na Łużycach i zniknięcia 1500 miejsc pracy w imię „symbolicznej” redukcji emisji CO2 tylko po to, aby „niemiecka delegacja mogła się pochwalić jakimiś liczbami na szczycie klimatycznym w Katowicach”.