Schudy: Komisja węglowa na dywaniku u Merkel

10 stycznia 2019, 10:00 Energetyka

Merkel chce przyspieszyć prace tzw. Komisji Węglowej, tymczasem ludzie już dawno temu wzięli transformację energetyczną w swoje ręce. Czy po 15 stycznia czeka nas wyraźna i odważna zmiana w brunatnym krajobrazie Niemiec? – zastanawia się Hanna Schudy z Dolnośląskiego Alarmu Smogowego. 

Charakterystyczny gest Angeli Merkel. Źródło: Wikipedia
Charakterystyczny gest Angeli Merkel. Źródło: Wikipedia

Na początek warto przypomnieć, że rok 2018 był dla Niemiec pod wieloma względami przełomowy i zacznijmy od sukcesów – Republika Federalna odnotowała kolejny rekord w miksie energetycznym. Według danych Agora Energiewende, w 2018 r. 38,2% energii elektrycznej pochodziło z OZE, z kolei w 2017 było to 36,1%. Korzystając z takich narzędzi jak Fraunhofer możemy nawet zobaczyć, jak udział OZE kształtuje się w poszczególnych dniach, i tak 9 stycznia 2019 r. wyniósł aż 66%.

Degrengolada

Aczkolwiek dokładnie rok temu niewielu koncentrowało uwagę na wzroście udziału OZE w miksie energetycznym, a zamiast statystyk i optymistycznych wykresów wzrok przykuła rozbiórka ponadstuletniego kościoła w miejscowości Immerath w Nadrenii Północnej-Westfalii. Rozbiórka to eufemistycznie powiedziane – buldożery równały z ziemią tą wyraźną dominantę w krajobrazie rolniczym, aby zrobić miejsce dla wydobycia węgla brunatnego. Pomijając sam fakt rujnacji, krytyka dotyczyła jednak czegoś innego. Zwracano uwagę, że koncern RWE, który wydobywa węgiel w okolicznym, największym „kraterze” krajobrazu księżycowego w tej części Europy, działa na zasadzie faktów dokonanych – postanowił zniszczyć miejscowość wraz z kościołem, mimo że nie miał pewności, że węgiel spod tej sprofanowanej ziemi kiedykolwiek zostanie wydobyty. Wiadomo jednak, że taki akt mógł potwierdzić plany wydobywcze w oczach tych, którzy mają zamiar zarobić na schyłkowym biznesie, dopóki jeszcze istnieje.

Następnie był las Hambacher Forst, który – chyba dzięki jakiejś cudownej interwencji – udało się ocalić. Z perspektywy czasu wiadomo oczywiście, jakie były powody sukcesu – wyrok sądu administracyjnego w Münster, który zasądził badanie w kierunku uznania lasu Hambacher Forst za obszar Natura 2000. Sąd w uzasadnieniu podał też, że uwzględnił liczne protesty w sprawie lasu. Zbieg okoliczności sprawił, że dwa dni po wyroku odbyła się duża manifestacja. Nikt chyba nie przewidział, że na miejsce zjedzie się prawie 50 000 osób! Jednak zanim do tego doszło sytuacja wydawała się beznadziejna, degrengolada i rozpusta węglowa szła jak burza, a napór policji był tak bezwzględny, że skutecznie obniżał morale i sprawił, że wiele osób zaczęło się poddawać. Co znamienne – rosło poparcie społeczne dla całej akcji. Media – nie odmawiając im obiektywności – wydawały się również sprzyjać akcji chociażby przez to, że protestowi w Hambacher Forst poświęcano dużo czasu antenowego. W zasadzie każdego dnia można było w WDR i innych rozgłośniach niemieckich śledzić sytuację z placu boju.

Wyrok sądu administracyjnego był kluczowy. Mimo że nie jest on ostateczny i może się niedługo okazać, że las nie zasługuje jednak na objęcie go dyrektywą siedliskową, to przecież czas jaki został dany może się okazać łaskawy, bo w międzyczasie Niemcy mogą zdecydować, że odejście od węgla brunatnego w energetyce zostanie przyspieszone. Wyrok uniemożliwił też zaistnienie nieodwracalnych sytuacji jak np. właśnie zniszczenie kościoła w Immerath. Tamtej miejscowości nie udało się ochronić i po takiej nauczce być może sąd uznał, że nie ma co liczyć na dobrą wolę RWE. Koncern zadziałał jak czołg stąd należy bardzo pozytywnie ocenić, że zostały wytoczone przeciwne działa.

Lokalna transformacja i federalna stagnacja

Wszystko to były jednak sytuacje o dość symbolicznym znaczeniu i ważne w skali raczej lokalnej. Bowiem już chwilę po tym, kiedy tzw. Komisja Węglowa miała opracować termin odejścia Niemiec od węgla, sprawa utknęła w miejscu. Potem doszły jeszcze rewelacje, a mianowicie niemieckie starania w celu zmiękczenia przepisów dotyczących zanieczyszczenia powietrza, które mogłyby się negatywnie odbić na ruchu samochodowym i niemieckich producentach czterośladów. Podczas szczytu klimatycznego w Katowicach nie została zaprezentowana konkretna data odejścia od węgla w Niemczech jak wcześniej oczekiwano. Świat obiegła co prawda wiadomość, że 21 grudnia 2018 r. ostatnia kopalnia węgla kamiennego w Bottrop w zagłębiu Ruhry została zamknięta. Wciąż pozostaje jednak węgiel brunatny – zarówno wydobywany jak i spalany w Republice Federalnej, a szczególnie w landach Brandenburgia, Saksonia oraz Nadrenia Północna-Westfalia. To politycy z wymienionych landów najbardziej naciskają i straszą zapaścią gospodarczą, a koncerny energetyczne pozwalają sobie na wiele. Nic dziwnego, jeżeli np. obecny minister gospodarki landu Brandenburgia był do nie dawna członkiem zarządu czeskiego koncernu LEAG, który przejął łużycki węgiel brunatny po Vattenfallu. Portal Lausitzer Kohle Rundbrief w grudniu donosił, że należąca do koncernu LEAG niemiecka elektrownia Schwarze Pumpe została wyposażona za 4 miliony euro z pieniędzy landowych w technologię magazynowania. Czy właściciel koncernu o wymownym nazwisku Křetinský nie kombinuje sprytnie? Co prawda firmy energetyczne mogą starać się o środki na takie technologie, ale wtedy, gdy chodzi o energetykę odnawialną. Należący do czeskiego miliardera koncern węgla brunatnego LEAG raczej do energetyki odnawialnej się nie zalicza. Czy w takim klimacie możemy liczyć na rychłą transformację? Tak, ale wyjdzie ona, jak zwykle w takich „rewolucyjnych” sytuacjach, raczej od dołu. Pstryka koncernowi nie dają jak na razie politycy federalni, a raczej samorządy – miasto Lipsk a zarazem stolica landu Saksonia, w swojej przyszłościowej strategii ogrzewania miasta chce się uniezależnić od elektrowni na węgiel brunatny Lippendorf należącej właśnie do LEAG. Co znamienne Lipsk chce również skorzystać z technologii magazynowania – ale tu do celów gminnych gdzie beneficjentem będzie miasto, a nie prywatny koncern. Na stronie internetowej Lipska miasto pisze wyraźnie, że chce wziąć sprawę transformacji energetycznej „w swoje ręce”. Miasto, z którego pochodziło wielu wizjonerów podkreśla też, że nowa strategia ogrzewania przyczyni się do „innowacyjnych miejsc pracy” i uczyni stolicę landu „przyjazną dla klimatu”. To bardzo ważne, gdyż zmonopolizowane giganty energetyczne do jakich należą elektrownie węgla brunatnego specjalizują się ostatnimi czasy, także w Polsce, w szantażowaniu czy straszeniu ludzi, że to właśnie ONE zapewniają ludziom prąd i ciepło. A tu się okazuje, że figa. Miasto Lipsk twierdzi, że poradzi sobie samo.

Brunatny krajobraz?

Skoro takie rzeczy dzieją się lokalnie, to być może nie powinno dziwić, że nagle Angela Merkel zwołuje specjalnie posiedzenie Komisji Węglowej na 15 stycznia w samym Urzędzie Kanclerskim. Kiedy miasto Lipsk i wiele innych, np. Monachium, „na własną rękę” opracowały strategię uniezależniania się od węgla, szef landu Saksonia Michael Kretschmer oczekuje opracowania „szybkich decyzji w sprawie przyszłości oraz zatrudnienia we wschodnich regionach węgla brunatnego”. Premier landu sceptycznie odnosi się do „odejścia od pewnego źródła energii” oraz żąda większych pieniędzy na zmianę strukturalną. Czy po wspieraniu inwestycji węgla brunatnego z pieniędzy podatników możemy mieć jednak pewność, dokąd pójdą gigantyczne środki na transformację energetyczną, jeżeli mieliby nimi zarządzać ludzie jawnie wspierający węgiel? Należy dzisiaj z perspektywy czasu jeszcze raz zapytać – czy dobór lobbystów węgla brunatnego do Komisji Węglowej nie oznaczał już rok temu, że prace utkną w martwym punkcie? Że dyskusje tego gremium nie przyniosą oczekiwanych rezultatów? Dzisiaj premierzy wschodnich landów węgla brunatnego wysuwają żądania finansowe, które są oceniane jako nierealistyczne – chcą 60 mld euro. Niektórzy mówią nawet „wschodni model, aby brać pieniądze i przy tym nic nie robić nie może dłużej funkcjonować”.

Co da zapowiadana szumnie wizyta u Merkel i czy przyniesie ona jakieś istotne zmiany? Wiele przemawia, że proces negocjacji jeszcze potrwa. Nawet nie sama data odejścia od węgla jest najważniejsza, ale porozumienie oraz jasne zasady, że pieniądze tak, ale na działanie, a nie puste słowa. W demokratycznym kraju można mieć też nadzieję, że nie wszystko jest w rękach „góry”. Aczkolwiek w roku wyborczym i w obliczu rosnącej popularności partii AfD politycy powinni jednak pamiętać, że niepewnością, lękiem i gniewem karmi się właśnie elektorat partii populistycznych. Straszenie, że odejście od węgla brunatnego będzie drogą porażką może jeszcze w tym roku istotnie zmienić brunatny krajobraz Niemiec. Dosłownie i w przenośni.