Mazur: MON kupi nieistniejące rakiety

24 maja 2017, 07:30 Bezpieczeństwo

– Wróble fruwające wokół resortu obrony ćwierkają, że skłania się od do zakupu trzech niemieckich okrętów podwodnych wraz norweskimi rakietami. Które to rakiety nie istnieją – pisze Bogusław Mazur na łamach Wprost.

Oficjalnie wiadomo z grubsza tyle, że resort kierowany przez ministra Antoniego Macierewicza prowadzi rozmowy z przedstawicielami Francji, która oferuje Polsce okręty podwodne typu Scorpène, że toczą się rozmowy polsko-norwesko-niemieckie, dotyczące pozyskania niemieckich okrętów typu 212CD, jak też rozmowy dotyczące zakupu szwedzkich okrętów A26. Oraz że decyzja o zakupie ma zapaść w ciągu najbliższych tygodni.

Nieoficjalnie krążą wieści, że MON skłania się do przyjęcia oferty niemiecko-norweskiej. I teraz będzie najciekawsze. Otóż, Polska chce kupić trzy okręty z rakietami manewrującymi. Do tej pory mówiło się o rakietach dalekiego zasięgu mających zdolności lotu na niskim pułapie, wykonywania manewrów po wystrzeleniu i mających stosunkowo dużą masę głowicy bojowej. Okręt ukryty na dnie morza mogący, dzięki takim rakietom razić cele strategiczne, jest groźną bronią. Bez tego typu rakiet potencjalny agresor podwodnych okrętów nie będzie się obawiał. Przy czym pod zwrotem „potencjalny agresor” nie należy rozumieć np. Ghany.

Rzecz w tym, że Niemcy takich rakiet nie produkują. Stąd proponują, aby Polska kupiła ich okręty koncernu TKMS wraz z norweskimi pociskami norweskiego koncernu Kongsberg. Chodzi o nową wersję rakiety przeciwokrętowej NSM, która ma być wystrzeliwana spod wody. „NSM” to nazwa nic nie mówiąca. Robocza powinna brzmieć – „Fantom”. Albo „Widmo”. Co mniej więcej na jedno wychodzi.

Bo Norwegowie też tych rakiet jeszcze nie produkują. Dopiero mają produkować. A że firma Kongsberg jeszcze nie umie produkować rakiet wystrzeliwanych spod wody, więc nie wiadomo, jak będą one skuteczne. O ich skuteczności miałaby się dopiero przekonać Polska – na własny koszt. Przy czym nie musi chodzić o pieniądze, w końcu nie będzie to rakieta tenisowa tylko bojowa, z pełnym zestawem skomplikowanej technologii, mogącej zawodzić.

Aby było ciekawiej, owe norweskie rakiety będą mieć takie sobie parametry. Rakieta NSM nie będzie miała możliwości lotu na niskim pułapie zgodnie z rzeźbą terenu. Będzie mogła lecieć wysoko i prostym kursem. Potencjalny agresor zestrzeli ją stosunkowo łatwo. Jej zasięg ma wynosić 700 km a masa głowicy bojowej -120 kg. Dla porównania, rakiety manewrujące NCM oferowane przez Francuzów sięgają (już teraz, bo istnieją) ponad 1000 km a ich głowica bojowa ma masę 250 kg. I oczywiście są rakietami manewrującymi w pełnym tego słowa znaczeniu, czyli lecą nisko, odpowiednio modyfikując tor lotu.

Może warto jeszcze dorzucić, że wedle niemieckich mediów okręty 212CD kosztują ok. 925 mln euro za każdy egzemplarz, choć rynkowa cena innych tego typu jednostek oscyluje wokół 500 mln euro. I że rząd Australii, korzystając z pomocy amerykańskich ekspertów, wybrał francuską DCNS jako dostawcę 12 najnowocześniejszych okrętów podwodnych. Według australijskich mediów, oferowane przez DCNS okręty miały zdecydowanie lepsze parametry w zakresie poziomu wykrywalności niż okręty niemieckiego koncernu TKMS. Na dokładkę Francuzi, oferując okręty typu Scorpène wraz z pociskami manewrującymi NCM, są gotowi udostępnić tzw. kody źródłowe, gwarantujące możliwość suwerennego określania przez Polskę celów ataku oraz bogaty offset.

Jak się można domyślać, o wyborze niemiecko-norweskiej opcji zadecydowałyby kwestie polityczne, czyli potrzeba cementowania jakże odwiecznej przyjaźni polsko-niemieckiej. Tyle, że z Niemcami mamy teraz relacje jakoś tam poprawne, a z Francją fatalne. Z Francją, która jest drugim mocarstwem atomowym Zachodu i ma sporo do powiedzenia w sprawach europejskich.

Jeżeli MON skorzysta jednak z niemiecko-norweskiej oferty, to kto wie, może następnym razem kupi za słone pieniądze czołgi bez luf armatnich? Lufy wyprodukowałoby inne państwo. Byłyby do haubic, ale jakoś by się je zamontowało. Grunt, żeby liczba sztuk czołgów i luf się zgadzała. To w filmie „Kroll”, którego akcja dzieje się w PRL-owskim wojsku, porucznik Arek mówił: „Nam jest wszystko jedno. Sztuka to sztuka”. Taki to sposób myślenia.