Osica: Czas na reset polskiej polityki zagranicznej (ROZMOWA)

25 sierpnia 2017, 07:31 Bezpieczeństwo

W rozmowie z portalem BiznesAlert.pl dr Olaf Osica* mówi m.in. o obecnej architekturze stosunków międzynarodowych, również w kontekście energetyki. Ekspert odniósł się także do kształtu polityki zagranicznej prowadzonej przez Polskę.

BiznesAlert.pl: Czy w stosunkach międzynarodowych mamy czas przejściowy?

Olaf Osica: W pewnym sensie czas przejściowy jest zawsze, ale dopiero z perspektywy można stwierdzić co się zmieniało i dokąd nas doprowadziło. Kto pamięta dzisiaj, jaką rolę przypisywano grupie BRICS – „sojuszu niedowartościowanych”, który miał stworzyć przeciwwagę USA i UE? Stąd warto być ostrożnym w formułowaniu ostatecznych wniosków, ponieważ nagłe zmiany, kryzysy lub po prostu wydarzenia potrafią odkształcić kierunek polityki. Czasami złe intencje stają się źródłem pozytywnych zmian – przykładem jest sytuacja na Ukrainie – i na odwrót, próba uczynienia z Iraku państwa demokratycznego zakończyła się fiaskiem.

Gdybyśmy mieli dzisiaj wskazać najważniejszy aspekt zmiany w systemie międzynarodowym to wiąże się on oczywiście ze względnym spadkiem siły i pozycji USA, któremu towarzyszy wzrost znaczenia Chin. Ten trend powoduje, że wiele państw ma problem z wyraźnym zdefiniowaniem swojej polityki. Dotyczy to przede wszystkim państw, których interesy są bezpośrednio związane ze stanem stosunków amerykańsko-chińskich. USA pozostają mocarstwem militarnym, „żandarmem” już nie świata, ale wciąż jeszcze wielu regionów, ale w kwestiach gospodarki i handlu Chiny są oczywistym punktem odniesienia dla myślenia o przyszłości. Gdyby geografia wyznaczyła nam miejsce w regionie Pacyfiku byłby to nie lada dylemat.

Moda na burzenie starego porządku na arenie międzynarodowej faktycznie była silna na początku tego wieku. Teraz przekształciła się w kult nadchodzącego wieku Chin. W sprawie BRICS doszło do pomyłki, jak będzie w przypadku Państwa Środka?

Takie pomyłki są wynikiem nazbyt szybkiej próby zdefiniowania zmiany, jaka zachodzi w całym systemie międzynarodowym. Rzeczywiście, moda na nadmierny optymizm lub przesadny pesymizm wydaje się często brać górę nad chłodną oceną sytuacji.

Co do Chin: kult zostawiam wyznawcom, natomiast ja byłbym ostrożny w skazywaniu Chin na przejęcie pozycji nowego lidera świata. Rosnące PKB i siła gospodarki to jeszcze za mało, aby rościć sobie prawo do kształtowania polityki światowej. Nie przypadkiem USA zaczęły dorastać do pozycji lidera dopiero wtedy, gdy zaczęły postrzegać świat nie tylko jako miejsce do zarabiania pieniędzy, ale też budowania nowych instytucji, sojuszy opartych na współpracy i wzajemnych korzyściach, także poświęceniach, zaczęły też chcieć uczyć się innego punktu widzenia, nawet jeśli się z nim nie zgadzały. NATO, plan Marshalla, Unia Europejska, Japonia, Korea Południowa – to były wehikuły amerykańskiej potęgi. Nie mam wrażenia, że Chiny są dzisiaj gotowe i zdolne do tego typu myślenia, o działaniu nie wspominając, choć proces uczenia się świata postępuje.

Na forum gospodarczym w Davos Xi Jinping publicznie zaproponował Donaldowi Trumpowi wspólną budowę nowego ładu w zakresie energetyki, za który USA i Chiny brałyby największą odpowiedzialność, ale korzystałyby z największych przywilejów. Było to zagranie retoryczne czy realna oferta?

Sądzę, że była to realna oferta, której celem było wybadanie na ile USA są zainteresowane w układaniu globalnych puzzli z Chinami – z Europą, Rosją i resztą regionalnych liderów w roli statystów. Energetyka nadaje się do tego idealnie, bo wszyscy już wiemy, że o rozwoju i bezpieczeństwie światowym przesądzi zdolność państw do zapewnienia sobie dostępu do źródeł surowców. W tym sensie współpraca bądź rywalizacja w obszarze energetyki jest dzisiaj politycznym ekwiwalentem rozmów rozbrojeniowych z czasów zimnej wojny. To też pokazuje, że konkurencyjność i nowoczesność sektora energetycznego jest dzisiaj jednym z kluczowych aspektów siły państw. Ogłaszając wycofanie USA z porozumień klimatycznych Donald Trump popełnił więc poważny błąd. Po pierwsze, nowa energetyka nie jest już kaprysem „zielonych” i bogatych, ale kołem zamachowym nowych gospodarek. Po drugie, wycofując się ze współpracy klimatycznej Trump tworzy grunt pod mocniejszą współpracę Chin i UE i to paradoksalnie w sytuacji, gdy Europa wolałaby wsparcie Waszyngtonu dla ochrony swoich rynków przed zalewem chińskich towarów i przejęć wysokotechnologicznych spółek.

Widać dziś, że współpraca USA-Chiny, np. w sprawie kryzysu koreańskiego, jest trudna. Czy jest możliwa? Czy czeka nas wojna tych państw i Polska musi się przystosować? Jak?

Współpraca jest zawsze możliwa, a w tym wypadku wręcz konieczna. Ale realne narzędzia nacisku  mają Chiny. Stąd ich postawa wobec Korei Płn. jest probierzem nie tylko ambicji Pekinu, ale i sprawdzianem realnych możliwości. Do tej pory Chińczycy byli recenzentami polityki amerykańskiej czy rosyjskiej. Podglądali błędy, zazdrościli sukcesów, nieraz naśmiewali się. Teraz stoją przed próbą własnych możliwości i nie mam wrażenia, żeby mieli jakieś oryginalne pomysły. Natomiast z pewnością boją się blamażu.

Po stronie USA widzimy od lat oczekiwanie, że Chiny zaczną angażować się w stabilizację świata, bo zgłaszać pretensje terytorialne i drażnić sąsiadów potrafi każde państwo. Cierpliwość USA jest zatem testowana i mam nadzieję, że Waszyngton będzie konsekwentnie stawiał na współpracę. Nawet jeżeli tweety prezydenta Trumpa mogą niekiedy sugerować co innego.

Dla Polski wniosek jest zawsze ten sam. Z punktu widzenia polityki światowej, nasze problemy bezpieczeństwa nie są priorytetowe, a wschodnia granica jest granicą stabilną. Trudno nam to zrozumieć, ale tak jest. To oznacza, że opierając swoje bezpieczeństwo na globalnym graczu, którym są USA powinniśmy pamiętać, że kryzysy globalne z użyciem broni nuklearnej będą mieć większy priorytet dla Waszyngtonu, niż tradycyjny konflikt zbrojny na peryferiach Europy. To jest fakt, a nie zarzut pod adresem polityki amerykańskiej.  Współpraca z Europą zachodnią – Niemcami, Francją i Anglią – jest więc tak samo ważna jak z USA, bo geopolityka to przede wszystkim mapa i geografia, a nie polityczne uczucia. Bez sojuszu Polski i Niemiec – jakkolwiek trudny, irytujący i niedoskonały on zawsze będzie – nie będzie też bliższej współpracy z państwami nordyckimi, a na tym też nam powinno zależeć.

Niektórzy sądzą, że Polska ma przed sobą dwie drogi do wyboru: aktywne uczestnictwo w NATO i wywieranie presji na naszych sojuszników, by utrzymać sankcje nałożone na Rosję. Druga zakłada wzmożoną rywalizację USA, Chin i Rosji, w związku z czym powinniśmy być bardziej elastyczni w doborze partnerów. Mówi się na przykład o zastąpieniu europejskich funduszów chińskimi.

Ja jestem niepoprawnym Europejczykiem i nie wierzę w dostatnie życie poza integracją europejską, choć jej forma i treść jest przez wielu słusznie kontestowana i wymaga naprawy. Tak samo jak nie wierzę w bezpieczeństwo poza sojuszem atlantyckim, a szukanie bezpośrednich gwarancji amerykańskich traktuję jako próbę budowy „sojuszu egzotycznego”, który doskonale zdefiniował Cat-Mackiewicz. Na szczęście polityka amerykańska jest na szczeblu roboczym wystarczająco szczera, aby nie tworzyć tego rodzaju złudzeń, jakie stały się naszym udziałem w międzywojniu za sprawą ówczesnych sojuszników.

Podobnie jest w sprawach gospodarczych. Nie bardzo widzę, jak mielibyśmy skorzystać na przesiadce do chińskiego pociągu, jeśli w ogóle taka możliwość istnieje. Czym innym jest normalna współpraca handlowa, a czym innym próba uczynienia z Chin wielkiego inwestora. Te fundusze nie zbudują nam dobrobytu, a jedynie zwiększą zadłużenie. Chiny nie oferują dzisiaj „planów Marshalla” ani „funduszy strukturalnych”, tylko pożyczki. Nie rozwijają rynków, tylko je eksploatują chroniąc zarazem własny rynek. Takie jest doświadczenie wielu państw, które w Państwie Środka widziały remedium na rozwiązanie swoich problemów dotyczących np. infrastruktury. I to, że są to państwa Afryki i Azji nie powinno nas uspokajać. Oczywiście, nie musi być tak zawsze. Chińczycy wolno, ale uczą się. Nigdy jednak dla Chin nie staniemy się partnerem w takim tego słowa znaczeniu jak jesteśmy partnerem dla państw zachodnich. Kwestia skali i odmienności kultury politycznej. Mamy też 20 mld deficytu w handlu i powinniśmy raczej – podobnie jak Trump czy Merkel – wymuszać na Pekinie otwarcie rynku na nasze produkty, a nie stwarzać szans na kolejne biznesy w Polsce.

Powstają też rozmaite formy współpracy międzynarodowej, jak Trójmorze. 

Polityka zagraniczna każdego państwa zaczyna się regionie. Współpraca regionalna jest więc najbardziej naturalną formą.   Łatwiej też nadrabiać zaszłości historyczne razem mając wspólne interesy w obszarze ochrony jednolitego rynku, utrzymania funduszy europejskich czy w kwestiach bezpieczeństwa. Współpraca regionalna będzie zawsze czynnikiem wzmacniającym politykę zagraniczną Polski, choć region przypomina bardziej paczwork interesów, niż ich wspólnotę.   Jeśli chcemy odnieść sukces musimy jednak uważnie słuchać partnerów, aby także oni czuli się w niej komfortowo. Liderowanie jest trudną sztuką szukania równowagi między interesami wszystkich, czasami wymaga ustąpienia z własnych. W regionie, gdzie skala ambicji i siła tożsamości jest odwrotnie proporcjonalna do realnych zasobów politycznych i gospodarczych, nie jest to łatwe, wymaga cierpliwości i czegoś co po niemiecku nazywa się Fingerspitzengefuehl. Pamiętajmy też, że dla regionu to my jesteśmy najsilniejszym państwem a to oznacza, że powinniśmy traktować naszych partnerów tak, jakbyśmy chcieli być sami traktowani przez większych i silniejszych od nas.

Jak nam wychodzi budowa Trójmorza? Mieliśmy szczyt w Warszawie, ale do konkretnych przełomów nie doszło. Tymczasem spieramy się z krajami ULB. Stawiamy na konia, który jeszcze nie wyszedł ze stajni?

Myślę, że łatwo już było. Czym innym jest sprawność dyplomacji w doprowadzeniu do przyjazdu szefów państw i rządów do Warszawy i połączenie tego z wizytą Donalda Trumpa, a czym innym żmudna i trudna realizacja ambitnych projektów. Infrastruktura i energetyka to przede wszystkim rywalizacja polityczno-gospodarcza i wyścig po pieniądze i wyścig z czasem. Mapa drogowa współpracy gazowej „Północ-Południe” powstała za prezydencji Polski w V4 w latach 2012-2013, ale jej realizacja nadal wymaga ogromnej presji politycznej, bo każdy zerka na boki, albo chce być sprytniejszy niż inni. Dlatego ogromną sztuką będzie wyłowienie lub dopięcie 2-3 konkretnych projektów, które dałyby realną wartość dodaną w skali regionu. Wymaga to też doskonałej koordynacji ośrodków politycznych, współpracy instytucji i konsekwencji, co nie jest polską specjalnością. Dlatego będąc umiarkowanym optymistą, liczę na sukces. Tu nawet chodzi nie tyle o Trójmorze, co o sposób działania Polski w regionie.

Co do ULB… Nie ma żadnego ULB. Jest Litwa, nasz sojusznik i partner, z którym toczymy nierozstrzygalny spór o historię i tożsamość, bo przecież kwestie mniejszości, języka i pokrewne nie są przyczyną, lecz skutkiem sporu. Tym można jednak, i tak się dzieje od lat, jakoś zarządzać.

Z Białorusią mamy stosunki neutralne, czyli mówiąc otwarcie żadne, co jest efektem całkowitej nieistotności dzisiejszej Białorusi dla Polski. I uważam, że jest to zasługa Łukaszenki, który zakiwał się do narożnika, a nie wina Polski. Jedyne co nas realnie interesuje to skala obecności wojskowej Rosji na Białorusi.

Z kolei polityka wobec Ukrainy padła ofiarą z jednej strony erupcji skrywanych przez dekady negatywnych emocji historycznych, z drugiej niezamierzonego sukcesu, jakim jest fundamentalna zmiana polityczna na Ukrainie. Tak naprawdę jesteśmy w momencie „zero”: po prawie 30 latach zaczynamy dopiero uczyć się dwustronnej polityki w oparciu nie o zaklęcia i miłe oszukiwanie się nawzajem – i nie mówię tu o kwestiach historycznych, ale interesach politycznych i gospodarczych. Musimy zatem znaleźć wspólny język i metodę polityki, nauczyć się rozmawiać i rozumieć, co nie oznacza akceptacji dla wszystkiego. Dajmy sobie czas. Podobny proces przechodziliśmy – i końca jeszcze nie widać – z Niemcami, a oni z nami. Współpraca gazowa z Ukrainą jest jaskółką pozytywnej zmiany. Może uda się ją rozszerzyć na inne obszary.

Jak znaleźć tu miejsce dla relacji z Niemcami?

Najtrudniejszą rzeczą do akceptacji po stronie polskiej jest to, że wszyscy nasi sąsiedzi znad Bałtyku czy południa – także Ukraina – chcą być częścią centrum unii, nawet jeśli dominują w nim Niemcy, a nie Kunderowskiej Europy Środkowej z Polską w roli partnera. Jeśli będziemy mądrym pośrednikiem, który będzie z jednej strony amortyzował niemiecką siłę i korygował błędy, z drugiej zaszczepiał myślenie regionu w niemieckich instytucjach to nasza waga będzie rosła. To jednak wymaga od nas precyzji w nazywaniu problemów i szacowaniu swoich przewag. Jeśli nie będziemy tego potrafili, region będzie nas omijał i ignorował. Widzimy to na przykładzie Grupy Wyszehradzkiej. W obszarze polityki migracyjnej mamy wspólne stanowisko, które jest z oczywistych powodów stanowiskiem sprzecznym z dotychczasową polityką Niemiec, ale odegrało istotną rolę w zmianie definicji problemu. Ale jest to w mojej opinii jedyny taki obszar. Próba budowy spójności Grupy w kontrze do Berlina w innych sprawach, zwłaszcza integracji europejskiej, zakończy się porażką i osłabi naszą zdolność koalicyjną. Niemcy pod względem gospodarczym i politycznym mają i będą mieć o wiele więcej do zaoferowania niż Polska.

Widzę dwa obrazki. Premier otwierającą Hannover Messe i ministra spraw wewnętrznych krzyczącego o reparacjach wojennych. Czy takie sygnały są do pogodzenia? O czym to świadczy?

Nie widzę w tym problemu tak długo jak długo kwestie wtórne, lub trzeciorzędne –  w tym wypadku reparacje – nie będą przesłaniać kwestii pierwszorzędnych – współpracy politycznej i gospodarczej. Odwracając sytuację: przez cały okres negocjacji członkowskich z NATO czy UE zmagaliśmy się z problemem Eriki Steinbach i jej pretensji historycznych i prawnych. Kolejne rządy Niemiec sytuację tę tolerowały, ale nigdy pani Steinbach i jej żądania nie miały znaczenia dla poparcia Niemiec dla polskiego członkostwa w NATO i Unii. Pytanie, które mi Pan zadał, jest więc pytaniem nie o stosunki polsko-niemieckie, ale o zdolność polskiej polityki do odróżniania interesów politycznych państwa od emocji politycznych części klasy politycznej i opinii publicznej.

Jak ocenia Pan zdolności koalicyjne Polski na przykładzie sprawy gazociągu Nord Stream 2

Czas pokaże. Na razie idzie nam całkiem dobrze, biorąc pod uwagę punkt startowy i skalę wyzwania. To też pokazuje jak ważne jest nie tylko członkostwo, ale i umiejętność gry w Unii. Gdy powstawała pierwsza nitka Nord Streamu, mogliśmy w zasadzie robić jedynie hałas i Reytanować. Niewiele  więcej. Dzisiaj jesteśmy w zupełnie innej sytuacji. Nie tylko dlatego, że  inaczej wygląda rynek gazu, że mamy połączenia z Niemcami, mamy gazoport LNG w Świnoujściu oraz unijne regulacje, które stawiają nas w o niebo lepszej pozycji. Przede wszystkim jednak nauczyliśmy się posługiwać prawem, instytucjami i polityką unijną, aby mieć na nią realny wpływ. I przynosi to wymierne efekty, chociaż sprawa nie jest jeszcze przesądzona.

W pańskim pytaniu o koalicję jest też ukryte pytanie o to “kto”, „kogo” i „kiedy” ogra. W moim przekonaniu Niemcy widzą ogromną szansę, aby wykorzystać (nie pierwszy zresztą raz w historii) słabość rosyjskiego partnera, któremu na tym gazociągu bardziej zależy. Rosjanie wchodzą po raz drugi w ten projekt zapominając, że polityka Niemiec wobec Rosji nie będzie się kierować „przyjaźnią gazową”, lecz własnym interesem, a ten definiuje tylko i wyłącznie urząd kanclerski. Z perspektywy Rosji po uruchomieniu NS1 sankcje za Ukrainę nie powinny przecież w ogóle mieć miejsca, a wydarzyły się i to przy pełnym wsparciu rządu niemieckiego. Jest w tym jakaś naiwność strony rosyjskiej. Ale to nie nasze zmartwienie.

My też jesteśmy przedmiotem tej gry nie tylko ze strony Niemiec, ale i Czech, Słowacji, a także Ukrainy. Z punktu widzenia wszystkich stron jest to projekt biznesowy, którego skala rodzi oczywiste konsekwencje geopolityczne. Jedni zyskują, inni tracą. Czy i jak NS2 zmieni geopolitykę regionu jest kwestią otwartą. Możemy to właśnie my będziemy wygranymi, a może w ogóle nie będzie wygranych. Nie mamy interesu, aby NS2 powstał, bo tworzy nierównowagę na rynku i petryfikuje pozycję Rosji, ale jak przeżyliśmy z pierwszą, a nawet zbudowaliśmy terminal LNG, tym bardziej damy też sobie radę z drugą nitką, gdyby jednak powstała.

Czy to wszystko znaczy, że Polska nie ma innego wyjścia niż współpraca z Niemcami, oraz ustępstwa w sprawie polityki klimatycznej i Nord Stream 2?

Jak już mówiłem, współpraca jest rzeczą dobrą a nie złą. Nie zawsze jednak musi kończyć się wspólnym sukcesem. W tym sensie współpraca nie wyklucza sporu. Chodzi o to, aby w debacie politycznej mniej dramatyzować i nie definiować problemów na zasadzie „albo odniesiemy historyczny sukces, albo nas nie będzie”.

Co do Niemiec, ale też naszych partnerów w ogóle – przede wszystkim trzeba wiedzieć, czego się chce, a z tym mamy duży problem. Polska jest na tyle dużym i znaczącym partnerem, że zawsze ma pole manewru i może liczyć na lepsze traktowanie, o czym my zapominamy, ale co irytuje naszych partnerów  w regionie, niemających tej przewagi na starcie. Dotyczy to także kwestii energetycznych. Największą naszą słabością Polski jest albo niezdolność do podejmowania decyzji – bo nie mamy określonych celów na poziomie państwa – albo spóźniona próba blokowania zmian, bo poprzednie zobowiązania przestały się nam podobać. Dlatego mówimy o ustępstwach jako czymś strasznym, podczas gdy tak naprawdę powinniśmy szukać kompromisów w ramach obowiązujących reguł i przyspieszyć podejmowanie decyzji. W sprawie węgla wszyscy wiemy, że odejście od niego zajmie nam dekady – tak jak miało to miejsce w Wielkiej Brytanii, a nadal ma w Niemczech czy Danii – ale jest konieczne, ponieważ wymaga od nas tego konkurencyjność gospodarki i zdrowie publiczne. Musimy mieć plan jak to zrobić i wtedy dostaniemy na to czas. Uciekając od tej decyzji niczego nie ugramy. Źródłem problemu jest więc nasze rozkojarzenie, brak konsekwencji i obarczanie Brukseli błędami popełnianymi w Warszawie, a nie polityka klimatyczna UE.

Jeśli potrzebujemy Niemiec, to jak z nimi grać, aby nie być skazanym na rolę biednego krewnego?

Zajmuję się analizą polityki niemieckiej już prawie dwie dekady. Wystarczająco długo, aby widzieć jaką drogę przebyliśmy w stosunkach z Berlinem. Szacunek dla Polski w Niemczech wynika z sukcesu polskiej transformacji, której 25 lat temu nie dawano większych szans. Nie jesteśmy już ani ubogim krewnym, ani partnerem specjalnej troski. Łączy nas natomiast uwielbienie moralizowania, przy czym my moralizujemy o przeszłości, Niemcy – ze zrozumiałych względów – wolą robić to w odniesieniu do przyszłości. Kluczem do grania z Niemcami, tak jak całym poważnym światem polityki jest profesjonalizm: sprawne instytucje, zdolność do definiowania celów, hamowanie emocji i przede wszystkim świadomość, że nic nam się nie należy, bez względu na nasze pretensje do historii, lub ambicje. Ugramy tyle, ile będziemy potrafili. Realizm polityczny to zdolność oceny własnych słabości, przełamywania ich i prowadzenia skutecznej polityki, czyli osiągania wyznaczonych sobie celów. Nadrabianie słabości przesadną retoryką i obśmiewanie innych za ich rzekome oderwanie od rzeczywistości sprzyja raczej petryfikacji i eksponowaniu własnych słabości, a nie o to przecież chodzi.

Jak powinna wyglądać polska polityka w sprawie sankcji wobec Rosji? Widać, że zdania państw w regionie są podzielone.

Polskie myślenie o geopolityce czy polityce wobec Rosji obarczone jest wieloma doświadczeniami historycznymi, które w naszym regionie podzielają, bodaj tylko państwa bałtyckie. Czesi, Słowacy i Węgrzy takich urazów nie mają, podobnie jak państwa nordyckie, co widać w sposobie prowadzenia przez nich polityki. Proszę zauważyć, że gdy my mówimy o tym, że sankcje są nieskuteczne mamy na myśli ich „nieszczelność”, podczas gdy nasi partnerzy w regionie i na zachodzie, myślą raczej o tym, że nie mają one sensu. W rzeczywistości politycznej różnych stolic oba zarzuty można uznać za prawdziwe, co nie zmienia faktu, że sankcje są problemem dla Rosji i w moim przekonaniu miały istotny wpływ na „zamrożenie” wojny w Donbasie. Powinniśmy je podtrzymywać dopóki Rosja nie wycofa wojsk z Ukrainy. I zarazem przygotowywać się na to, że któregoś dnia zostaną zniesione, nawet mimo rosyjskiej obecności na Ukrainie… A wtedy dobrze zadbać o to, aby ich zniesieniu towarzyszył nieskrępowany dostęp polskich towarów do rynku rosyjskiego, co z perspektywy Rosji nie będzie oczywiste.

Co jest Pana zdaniem największym wyzwaniem lub zagrożeniem dla Polski? 

Stoimy na cywilizacyjnym uskoku, szczęśliwie po tej „lepszej” stronie. Nasza wschodnia granica jest nadal granicą nie tylko bogatego świata Zachodu, ale świata, który walczy o przetrwanie na „globalnej szachownicy” i wierzy, że ma przyszłość. Największym zagrożeniem jest, było i będzie „ześliźnięcie się” na tę drugą stronę, czyli pozostanie w strefie trwałego niedorozwoju, także w obszarze energetyki, o której znaczeniu mówiliśmy. Od 1989 roku konsekwentnie maszerujemy w dobrą stronę, udało nam się wytworzyć zręby klasy średniej i zręcznie funkcjonujący mały i średni biznes. Nie dopuściliśmy do powstania oligarchii, która w swoich rękach skupiałaby większość kluczowych aktywów gospodarki i wpływów politycznych jak ma to miejsce w państwach bałtyckich, Czechach czy na Węgrzech. W Polsce niemożliwe jest kupienie partii politycznej, co jest niestety regułą na Ukrainie.

Czy w tym sensie Polska jest dojrzałą demokracją?

Pyta mnie Pan o poziom ambicji. To że jesteśmy lepsi od innych, nie znaczy jeszcze, że jesteśmy dojrzali. To banalne co powiem, ale naszym największym problemem jest słabość instytucji publicznych i jakość życia politycznego, które powodują, że nie potrafimy wyznaczać spójnych strategii rozwojowych, budować wokół nich porozumienia społecznego, a następnie skutecznie ich wdrażać. W państwach nordyckich, którymi tak się zachwycamy rząd szuka porozumienia z opozycją, nie po to, żeby okazać moralną wyższość, ale żeby strategiczne projekty były kontynuowane po zmianie władzy, co nie wyklucza korekt dokonywanych przez nowe rządy. To jest nasza słabość, która „odbije się nam czkawką” w sytuacjach kryzysowych, kiedy to od jakości instytucji zależy sprawność i skuteczność działania. A proszę pamiętać, że – odpukać – los nam sprzyja i te niespełna trzy dekady oszczędziły nam gwałtownych i głębokich kryzysów. Nawet Rosjanie byli na tyle „uprzejmi”, że zostali w Donbasie rezygnując z marszu pod naszą granicę. Ciesząc się tym, powinniśmy w mniejszym stopniu recenzować wpadki innych, a w większym przerabiać lekcje, które są ich udziałem. Weźmy kryzys uchodźczy w Niemczech. To nie tylko historia błędów kanclerz Merkel, ale i ogromy stress test instytucji państwa niemieckiego. Ich instytucje wyjdą z tego wzmocnione. Tak samo transformacja energetyczna: mamy za darmo ogromną lekcję jak radzić sobie z przestawieniem energetyki w stronę źródeł zielonych. Nasze zapóźnienie daje nam szansę na lepsze decyzje, bo oparte na błędach pionierów, nie tylko Niemców, ale Duńczyków czy Brytyjczyków.

Czy w obliczu trendów i problemów, o których Pan mówi, impulsem rzeczywistego wzmocnienia naszej polityki zagranicznej powinna być reforma administracji?

Reformy administracji mają tę przypadłość, że rozwiązując jeden problem, tworzą w to miejsce szereg innych, odciągając zarazem ludzi od właściwej pracy na rzecz „obsługi” miejsca pracy. Obserwując przez lata blisko, a niekiedy od środka różne miejsca na mapie polskich instytucji publicznych mam wrażenie, że dobre intencje rzadko kiedy prowadzą do równie dobrych zmian. Zamiast przynosić poprawę działania, reformy stają się celem samym w sobie. Stąd konkluzja, że ciągłość i ewolucja dają z reguły lepsze efekty, niż wielkie reformy wszystkiego, ale trzeba na nie umieć czekać i inteligentnie nimi zarządzać.

Czego nadal brakuje polskiej administracji?

Problemem jest przede wszystkim kultura pracy: brak wspomnianej ciągłości i pamięci instytucjonalnej, brak zaufania szczebla politycznego do urzędników, oraz – będący pochodną pierwszego – przeregulowany system prawny, który „muli” pracę. To wymaga zmiany mentalnej, przede wszystkim po stronie politycznej, a dopiero później innych, na poziomie instytucji i prawa.

Jak powinna wyglądać długofalowa polityka zagraniczna Polski? Czy przy regularnych zwrotach politycznych jest w ogóle możliwa?

Polityka zagraniczna jest zawsze funkcją polityki wewnętrznej. To jest ten sam zbiór.  Bez „mentalnego resetu” nic się nie zmieni.  Jedyny konkretny postulat, który staram się popularyzować w kontekście zmian instytucjonalnych, dotyczy potrzeby nowego spojrzenia na to czym jest w ogóle polityka zagraniczna nowoczesnego państwa. To już dawno nie jest domena ministerstw spraw zagranicznych. Najmocniej widać to w polityce europejskiej, gdzie ministrowie sektorowi od rolnictwa, finansów, gospodarki czy spraw wewnętrznych mają większą rolę i pozycję niż ich koledzy czy koleżanki zajmujący się dyplomacją.

Pozycja tych ostatnich słabnie w oczach, bo przestają być niezbędnymi pośrednikami w dialogu międzynarodowym. Często nawet nie są informowani na bieżąco przez swoich partnerów rządowych. Obserwowałem to z bliska i nie służy to interesom państwa, nawet jeśli są ku temu istotne i obiektywne powody, a problem narasta. Wzmocnienie siły polskiej polityki zagranicznej wymaga więc w pierwszej kolejności odpowiedzi na pytanie czym jest zwierz nazywany „polityką zagraniczną”, kto jest jego właścicielem i jaki jest jego zakres odpowiedzialności, jaką rolę powinna pełnić dyplomacja, a jaką inni gracze instytucjonalni. Inaczej praktyka rozjedzie się z teorią w stopniu, który uniemożliwi nam sprawne poruszanie się po świecie. W zasadzie to już się to dzieje.

Rozmawiał Wojciech Jakóbik

*dr Olaf Osica jest menadżerem i konsultantem z kilkunastoletnim doświadczeniem pracy na styku instytucji publicznych i sektora think-tanków w zakresie wywiadu strategicznego, monitoringu i analizy procesów politycznych. Doktor nauk politycznych i społecznych Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji. Stypendysta departamentu stanu USA, ministerstwa spraw zagranicznych Francji oraz GFPS-Polska.

Wywiad przeprowadzono na przełomie lipca i sierpnia 2017 r., aktualizowano 20 sierpnia.