Perzyński: Ludzie powinni po sobie sprzątać. Także w kosmosie

30 listopada 2018, 07:31 Innowacje

Dopiero wyjeżdżając kilkanaście kilometrów poza miasto można nocą dostrzec gwiazdy na niebie. Warto to zrobić od czasu do czasu, bo to widok piękny i romantyczny, uzmysławiający nam naszą małość. Gdy jednak przyjrzymy się tej sprawie bliżej, czar niestety pryśnie, a my poczujemy się winni, bo o wiele bliżej, w kategoriach kosmicznych tuż nad naszymi głowami, roi się od śmieci – pisze Michał Perzyński, redaktor BiznesAlert.pl.

Czy szczoteczka do zębów może zabić?

Smutne to i prawdziwe: gdzie człowiek, tam i zanieczyszczenia. Ktoś mógłby zapytać, co mamy zaśmiecać, jeśli nie nieskończony kosmos, ale właśnie w tym rzecz, że większość rzeczy wyniesionych na orbitę Ziemi tam pozostaje. I tak, za pomocą teleskopów, radarów i laserów udało się namierzyć około stu tysięcy obiektów latających wokół Ziemi. Są to najróżniejsze przedmioty: wszelkiej wielkości nieczynne satelity, czy stare człony rakiet, które wynosiły je na orbitę. Zdarzają się i zabawne sytuacje – na przykład podczas spaceru kosmicznego astronauta dokonujący naprawy statku za pomocą jakiegoś narzędzia, upuszczał je, i tak oto stało się ono kosmicznym śmieciem. W ten sposób wokół Ziemi krąży kamera, klucz francuski, rękawica i szczoteczka do zębów. To bardzo niebezpieczne, bo w kosmosie panują kosmiczne prędkości, i nawet niewielki odłamek może być jak pocisk zagrażający bezpieczeństwu nie tylko ludzi, którzy od lat są stale obecni w przestrzeni kosmicznej, ale również bardzo drogiemu sprzętowi.

Śmieć śmieciowi nierówny

Sto tysięcy to liczba śmieci, które są namierzone i skatalogowane, jednak Europejska Agencja Kosmiczna szacuje, że wokół Ziemi może krążyć do 750 tysięcy obiektów niepełniących żadnej funkcji. Ich namnożenie starał się w latach 70. wytłumaczyć amerykański astrofizyk Donald Kessler. Według niego na niskiej orbicie okołoziemskiej (od 200 do 2000 kilometrów nad powierzchnią Ziemi) często dochodzi do zderzeń pomiędzy nieczynnymi satelitami, czego efektem są tysiące malutkich części. Takie sytuacje nazwano syndromem Kesslera, a on sam stwierdził, że może to uniemożliwić bezpieczne przebywanie w kosmosie. Bodaj najgroźniejszym znanym incydentem tego typu było zderzenie dwóch satelitów telekomunikacyjnych w 2009 roku; chodzi o rosyjskiego Kosmos 2251 i amerykańskiego Iridium 33. Pierwszy z nich ważył ponad 900 kilogramów, drugi około pół tony. Efektem było nie tylko powstanie blisko półtorej tony drobnych kosmicznych śmieci, ale też zakłócenia telekomunikacyjne w USA; poza tym doszło do drobnej wymiany złośliwości między rosyjskimi a amerykańskimi władzami.

Relikty z przeszłości

Dlatego wydaje się, że najmniej rozsądnym sposobem na pozbywanie się starych satelitów jest zestrzeliwanie ich, bo w miejscu jednego dużego obiektu, który siłą rzeczy łatwiej jest namierzyć i śledzić, mamy tysiące mniejszych, przemieszczających się nieregularnie, i przez to o wiele bardziej niebezpiecznych przedmiotów. Jednak w czasach zimnej wojny, gdy podstawowym celem mocarstw było nie utrzymanie czystości w przestrzeni kosmicznej, a wykorzystanie jej w celu osiągnięcia militarnej przewagi nad przeciwnikiem, prowadzone były prace nad specjalnymi pociskami służącymi niszczeniu szpiegowskich satelitów, a w trakcie testów powstały kolejne tysiące groźnych odłamków.

Co prawda przestrzeń nad Ziemią „oczyszcza się” sama przez to, że wiele przedmiotów samoistnie spala się w atmosferze, ale niektóre ze śmieci będą przebywać w kosmosie jeszcze przez bardzo długi czas; mowa o ważącym 1,5 kilograma satelicie Vanguard 1, dzięki któremu dowiedzieliśmy się, że Ziemia nie jest idealną kulą. Wystrzelony w 1958 roku, wypełnił wszystkie powierzone mu zadania i zamilknąwszy w 1964 roku stał się śmieciem kosmicznym o najdłuższym dotąd stażu. Początkowo oczekiwano, że będzie krążyć wokół Ziemi do dwóch tysięcy lat, ale działania promieniowania słonecznego skróciły ten czas niemal dziesięciokrotnie. Teraz Vanguard 1 znajduje się na średniej orbicie okołoziemskiej, około 3000 kilometrów nad nami.

Zapobieganie

W filmie „Grawitacja” z 2013 roku było wiele nieścisłości (na przykład to, że dwoje kosmonautów poznaje się dopiero przy wspólnej naprawie statku – red.), ale pokazał szerokiej publiczności, że kosmiczne śmieci mogą doprowadzić do katastrofy. Jednak rzeczywistość jest bardziej dramatyczna od filmu przez swoją trywialność. Kosmiczne śmieci niejednokrotnie uszkadzały wahadłowce, na pokładzie których byli ludzie. Było o tym głośno w 1983 roku podczas misji STS-7, kiedy kawałek farby uderzył w szybę statku, tworząc dziurę o średnicy jednego centymetra. Przez uderzenia śmieci uszkodzone zostały też panele fotowoltaiczne na stacji Mir – cudownego dziecka radzieckiej kosmonautyki.

Wszyscy jesteśmy uzależnieni od technologii funkcjonujących w kosmosie, i nie jesteśmy bezbronni wobec zagrożeń, które tam panują. Prowizorycznym sposobem na ochronę wahadłowców przed kosmicznymi pociskami jest obracanie się ogonem w kierunku lotu, by ewentualne zderzenie przyjęła na siebie część pojazdu, która byłaby na to najbardziej odporna, czyli silnik. Na chwilę obecną najrozsądniejszą opcją wydaje się katalogowanie coraz mniejszych przedmiotów, by odpowiednio wcześniej wiedzieć kiedy i jakiego manewru dokonać, by uniknąć kolizji. Poza tym, śmieci krążące najbliżej Ziemi prędzej czy później wejdą w jej atmosferę, spalając się w niej, chociaż znane są przypadki, gdy nieaktywne satelity spadały niebezpiecznie blisko samolotów pasażerskich. Optymalnym wyjściem wydaje się jednak samo zapobieganie powstaniu nowych śmieci – Europejska Agencja Kosmiczna planuje wprowadzenie obowiązku deorbitacji, czyli planu sprowadzenia obiektu w atmosferę ziemską po zakończeniu misji. I bardzo dobrze. Ludzie powinni po sobie sprzątać, także w kosmosie.