Piszczatowska: W Europie zaczynają straszyć zombie grids

9 listopada 2016, 13:30 Energetyka

KOMENTARZ

Justyna Piszczatowska

WysokieNapiecie.pl

Już wkrótce czeka nas w Polsce dyskusja o tym, jak sfinansować utrzymanie systemu dystrybucji energii. Zanim w naszym kraju zaczną straszyć nierentowne sieci, czyli …zombie grids.

Mamy w Polsce ponad 830 tys. km linii energetycznych. Wystarczyłoby ich do tego, by dwudziestokrotnie opleść Ziemię wzdłuż równika. Sieci przesyłowe i dystrybucyjne, dzięki którym energia wytwarzana w elektrowniach trafia do fabryk, budynków publicznych, firm i gospodarstw domowych, są jednym z kluczowych elementów systemu energetycznego.

Działający w Polsce dystrybutorzy systematycznie chwalą się rosnącymi wolumenami energii płynącej po ich sieciach (np. PGE, która w ciągu pierwszych trzech kwartałów 2016 r. zwiększyła ilość dystrybuowanej energii o 3% w porównaniu z tym samym okresem rok wcześniej). Ale ten wzrost nie będzie trwał wiecznie. W branży coraz częściej słychać, że trzeba zacząć dyskusję o przyszłych wyzwaniach. Widać je już dzisiaj na bardziej rozwiniętych rynkach i z czasem pojawią się też w Polsce. O jaki problem chodzi? Sektor przesyłania i dystrybucji energii coraz mocniej atakują „zombie grids”.

osd

Na czym polega to zjawisko? Wraz z rozwojem energetyki odnawialnej coraz więcej odbiorców wytwarza energię lokalnie na własne potrzeby. Prym wiedzie energetyka słoneczna, bo zamontowanie paneli na dachu jest wygodne i coraz tańsze nawet dla zwykłego odbiorcy. W Europie są regiony, gdzie źródła fotowoltaiczne pokrywają nawet 8% zapotrzebowania na energię (Włochy). Co więcej, tendencja jest stale rosnąca, ponieważ koszt instalacji paneli fotowoltaicznych spada, a wiele rządów systemowo wspiera rozwój OZE.

Gdzie kryją się zombie?

Koszty ponoszone przez operatorów sieci dystrybucyjnych to głównie koszty stałe. Opłaty dystrybucyjne są z kolei naliczane w oparciu są o wolumen energii dostarczonej do odbiorcy. Gospodarstwa domowe oraz firmy, które zainwestowały we własne instalacje energetyczne, produkują prąd na własne potrzeby i pobierają mniej energii z sieci. A koszty utrzymania sieci dystrybucyjnej spadają na pozostałych użytkowników. W praktyce może to oznaczać, że jedni odbiorcy subsydiują drugich – np. mieszkańcy bloków, którzy nie mogą zainstalować sobie paneli słonecznych, płacą wyższe rachunki, bo musza przejąć część kosztów dystrybucji wcześniej pokrywanych przez mieszkańców osiedli jednorodzinnych wyposażonych w instalacje fotowoltaiczne. Paradoksalnie koszt utrzymania sieci spada na tych mniej zamożnych uczestników systemu.

Co więcej – zombie rosną! Im więcej odbiorców przełącza się na własne instalacje, tym większe koszty spadają na barki tych, którzy kupują energię z sieci. Z czasem rosnące rachunki motywują kolejne gospodarstwa domowe do tego, żeby zainwestować w panele słoneczne. Tak nakręca się spirala, o czym pisaliśmy wcześniej np. tutaj: O losach energetyki przesądzą megatrendy, nie rząd. Ofiarami tej sytuacji padają ci, którzy od sieci odłączyć się nie mogą.

W skrajnym przypadku może dojść do sytuacji, że energia elektryczna z sieci będzie bardzo droga i stanie się dobrem luksusowym. Również firmy energetyczne obawiają się o swoją rentowność, a przecież muszą inwestować w niezawodność sieci i przyłączanie nowych źródeł energii. Dlatego w branży zaczyna się dyskusja o tym, żeby zmienić zasady naliczania taryf dystrybucyjnych (to zależy głównie od Urzędu Regulacji Energetyki, który zatwierdza wysokość stawek).

Gdzie widać dziś ten trend i jakie ma skutki?

W większości krajów Unii Europejskiej, ale przede wszystkim w Niemczech, Włoszech i Hiszpanii, gdzie energetyka słoneczna rozwija się najszybciej. Głównym sprzymierzeńcem Hiszpanów i Włochów jest klimat, a Niemców – polityka rządu, który od lat hojnie wspiera rozwój OZE. Pomagają też siły rynkowe, bo panele fotowoltaiczne z roku na rok są coraz tańsze – koszt energii z panelu fotowoltaicznego od 2010 do 2015 r. spadł o 60 proc. (wg metodyki LCOE – Levelised Cost of Electricity) i prognozuje się dalszy spadek w podobnej proporcji w ciągu kolejnych 10 lat.

W Stanach Zjednoczonych, którym przecież daleko do roli globalnego promotora zielonej energetyki. W Ameryce dominuje pragmatyczne podejście ekonomiczne – każdy stan może stawiać na takie źródła i ład regulacyjny, który uważa za najbardziej opłacalny i swoich decyzji nie musi konsultować ani z sąsiednimi stanami, ani z rządem federalnym. Takie podejście nie uchroniło jednak USA od problemu zombie grids. Najlepszym przykładem jest sytuacja Arizony, której nasłonecznienie jest zbliżone do Hiszpanii, i gdzie władze stanowe postanowiły postawić na rozwój energetyki słonecznej. Instalacje fotowoltaiczne rozwijały się w takim tempie, że operator sieci elektroenergetycznej, nie będąc w stanie utrzymać sieci dystrybucyjnej, zwrócił się do regulatora z prośbą o drastyczną zmianę rozliczania opłat za energię w godzinach szczytowych. Zaproponował, żeby nowe gospodarstwa domowe przechodzące na instalacje PV musiały płacić ponad 100 USD miesięcznie za korzystanie z sieci w godzinach szczytowych. Regulator tylko częściowo wyszedł na przeciw prośbom operatora, ale średni rachunek za energię wzrósł o ponad 50 USD.

Ten trend jest widoczny w strategiach wiodących koncernów energetycznych, które zmieniają postrzeganie biznesu dystrybucyjnego. Do niedawna, z racji charakteru regulacyjnego, był uważany za stabilny silnik tradycyjnej energetyki (bo w przeciwieństwie do wytwarzania i obrotu nie musi konkurować na zliberalizowanym rynku). Teraz widać, że wraz z rozwojem OZE ten silnik również zaczyna słabnąć.

Czy Polska jest w trendzie? O tym w dalszej części artykułu na portalu WysokieNapiecie.pl