Popkiewicz: Energetyka bez paliw kopalnych jest możliwa

28 lutego 2017, 07:30 Energetyka

Żyjemy w epoce wyjątkowego dobrobytu materialnego. Od początku XX wieku realny światowy PKB urósł 70-krotnie, co przy uwzględnieniu 5-krotnego wzrostu populacji w tym okresie oznacza, że jesteśmy kilkanaście razy bogatsi od naszych pradziadków. Pnie się w górę światowy „wskaźnik rozwoju” HDI (Human Development Index) – łączna miara oczekiwanej długości życia, odsetka osób uczących się, czytania ze zrozumieniem i pisania oraz siły nabywczej. Na prawie całym świecie do przeszłości odeszły niewolnictwo i despotyzm, zastępowane przez państwa gwarantujące obywatelom prawa, opiekę zdrowotną, edukację i wolność osobistą – pisze Marcin Popkiewicz, analityk megatrendów, ekspert i dziennikarz zajmujący się powiązaniami w obszarach gospodarka-energia-zasoby-środowisko. Autor bestsellerów Świat na rozdrożu i Rewolucja energetyczna.

Kopalnia Bogdanka. Fot. Wikimedia Commons.
Kopalnia Bogdanka. Fot. Wikimedia Commons.

Standardu życia, którym cieszy się klasa średnia, mogliby pozazdrościć nawet arystokraci i królowie z dawnych czasów, którzy nie mieli dostępu do tego, co uważamy za nieodłączne elementy życia na przyzwoitym poziomie: nowoczesnego oświetlenia, samolotów i samochodów, smartfonów i internetu, zaawansowanej medycyny, a nawet ciepłej wody w kranie i toalety ze spłuczką.

Umieszczone poniżej wykresy pokazujące imponująco rosnące trendy wzrostu gospodarczego pomagają zrozumieć tempo i skalę tych zmian.

To, że doszło do tak wielkiego i szybkiego wzrostu dobrobytu, bezprecedensowego w historii ludzkości, zawdzięczamy koktajlowi nakładających się na siebie wielu czynników. Kluczowe znaczenie miała zapoczątkowana ponad 200 lat temu rewolucja przemysłowa, zasilana najpierw węglem, a potem ropą i gazem. Pozwoliło to zwiększyć ilość wykonywanej pracy i produkcję dóbr o całe rzędy wielkości, umożliwiając tak olbrzymi wzrost naszej cywilizacji. Łatwy dostęp do olbrzymich ilości taniej energii, idąc ręka w rękę z wdrażaniem nowych technologii oraz ekspansją cywilizacji przemysłowej na tereny Ameryk, Syberii czy Australii dały nam prawie nieograniczony dostęp do dziewiczych zasobów ziem rolnych, lasów, paliw, rud metali i innych zasobów. Na łatwy wzrost pozwalały nam też niskie koszty środowiskowe.

Jednak nad tym sielankowym obrazem zbierają się coraz ciemniejsze chmury. Nigdy dotychczas nie stanęliśmy przed tak wielką piramidą wyzwań, a właściwie zagrożeń. Nigdy.

Fundamentalnym problemem związanym ze wzrostem gospodarczym jest to, że pociąga on za sobą wzrost zużycia zasobów i negatywny wpływ na środowisko. Obrazujące to wykresy po prawej stronie, pokazujące imponująco rosnące trendy eksploatacji zasobów i środowiska pomagają zrozumieć tempo i skalę tych zmian. To druga strona monety wzrostu gospodarczego.

Dość powiedzieć, że w ostatnim ćwierćwieczu skonsumowaliśmy połowę paliw kopalnych wykorzystanych przez gospodarkę światową w całym okresie od początków rewolucji przemysłowej. Z innymi surowcami jest podobnie.

Presja na dalszy wzrost konsumpcji jest ogromna – wzrostowi zamożności towarzyszy bowiem wzrost zużycia zasobów. To członkowie liczącej 1,5-2 miliardów osób klasy średniej i wyższej zużywają lwią część energii i innych zasobów. Szacuje się, że w miarę bogacenia się mieszkańców Chin, Indii i innych krajów rozwijających się do połowy stulecia liczebność klasy średniej ma wzrosnąć do około 5 miliardów. Jeśli będą oni żyć tak jak obecne społeczeństwa Zachodu, w podobny sposób jeżdżąc samochodami, latając samolotami, używając klimatyzacji, jedząc dużo mięsa itd., to zapotrzebowanie na energię potroi się. A to i tak byłaby dopiero połowa szacowanej na 2050 rok liczby mieszkańców Ziemi, mającej wtedy wzrosnąć do ok. 10 miliardów.

Widzimy, że krzywe zużycia zasobów pną się w górę, ciągnięte przez krzywe gospodarcze, a szczególnie niebieską krzywą PKB, której jak najszybszy wzrost wykładniczy stał się naszym głównym celem. Jednak krzywe zużycia zasobów – czy to odnawialnych, czy nieodnawialnych, nie będą piąć się wiecznie w górę.

Zasoby odnawialne, takie jak gleby, lasy, pokłady wodonośne czy łowiska mają swój próg odnawiania się – jeśli czerpiemy szybciej, niż się regenerują, będziemy mieć wyjałowione gleby, karczowiska, wyczerpane pokłady wodonośnie i pustynie biologiczne. Zasoby nieodnawialne zaś – takie jak ropa, węgiel rudy metali czy złoża fosforu będą miały swój szczyt wydobycia, jest tylko kwestią czasu, czy w danym przypadku będzie to za lat kilka, kilkadziesiąt, kilkaset, czy kilka tysięcy. Dla wielu zasobów, takich jak paliwa kopalne czy szereg minerałów, wszystko wskazuje, że nastąpi to już za naszego życia.

Zastanów się: Czy kiedy tempo pozyskiwania kolejnych zasobów zacznie spadać, krzywe gospodarcze nadal coraz szybciej będą piąć się w górę?
Nie.

Jeśli coś nie może trwać wiecznie, to znaczy, że się skończy. Do zmiany znanych z historii trendów wzrostu dojdzie tak czy inaczej. Albo na naszych warunkach, albo w wyniku krachu.

Co gorsze, na zmianę kursu wcale nie mamy wiele czasu. Chyba najwyraźniej widać to przez pryzmat paliw kopalnych.

Nie dlatego sięgamy po ropę z piasków roponośnych, odwiertów głębokowodnych, pokładów łupkowych czy Arktyki, bo lubimy eksploatować trudno dostępne, drogie w wydobyciu i problematyczne środowiskowo złoża, ale dlatego, że jest to najlepsza pozostała opcja. Jest coraz bardziej ewidentne, że skrobiemy dno beczki. Trend ten zderza się z rosnącym zapotrzebowaniem na energię bogacących się ludzi: Hindusi też chcą latać samolotami, a Chińczycy jeździć samochodami. A skala naszego zużycia energii już jest olbrzymia – obrazuje ją sąsiednia grafika: dzienne światowe zużycie ropy odpowiada wielkością beczce o średnicy ćwierci kilometra i wyższej od wieży Eiffla.

Stoimy też przed olbrzymim wyzwaniem po drugiej stronie cyklu wykorzystywania paliw kopalnych. Pod koniec 2015 roku narody świata na konferencji klimatycznej w Paryżu ustaliły, że dążyć będą do ograniczenia wzrostu średniej globalnej temperatury poniżej 2°C, a jeszcze lepiej 1,5°C. Ta druga wartość jest już celem praktycznie nieosiągalnym. A cel 2°C? Abstrahując od tego, na ile jest to cel bezpieczny, to (o ile nie wierzymy w niezbyt realną technologię usuwania CO2 z atmosfery) ograniczenie wzrostu temperatury do tego progu oznacza całkowite zaprzestanie spalania paliw kopalnych najpóźniej do połowy stulecia. Jeśli uznamy, że „nie-da-się”, to musimy liczyć się z rosnącymi kosztami środowiskowymi i społecznymi, z setkami milionów migrantów klimatycznych włącznie.

Żyjemy w ostatnim stuleciu dominacji paliw kopalnych. Gdyby rację mieli ci, którzy mówią, że „bez paliw kopalnych nie da się zbudować systemu energetycznego”, to oznacza to, że naszą cywilizację czeka krach. To mało zachęcająca wizja. Musimy więc zrobić wszystko, aby się dało.

Nasze problemy nie ograniczają się do paliw kopalnych. Kurczy się dostępność zasobów zasadniczo odnawialnych, ale eksploatowanych szybciej niż się regenerują: gleb, lasów, łowisk, czystej wody i wielu innych. W pogoni za zasobami nieodnawialnymi, takimi jak na przykład rudy metali musimy coraz dalej przesuwać granicę, sięgając po rudy coraz niższej jakości, położone głębiej i w mniej dogodnych warunkach. Coraz mocniej przeciążamy też zdolność naszej planety do pochłaniania i unieszkodliwiania odpadów – nie tylko gazów cieplarnianych, ale też plastików i innych sztucznych (często trwałych i biologicznie czynnych) związków chemicznych, aktywnego azotu i fosforu. Dokonujemy też prawdziwej hekatomby innych gatunków, które w imię naszego wzrostu gospodarczego znikają na zawsze. Na dobre i na złe żyjemy w Antropocenie, epoce zdominowanej przez nasz gatunek.

Narastające koszty pozyskiwania zasobów i koszty środowiskowe przekładają się na spowolnienie wzrostu gospodarczego. Dodajmy do tego starzenie się społeczeństw (lub w ogóle spadek populacji krajów rozwiniętych), wysokie zadłużenie i permanentne deficyty, a otrzymamy finansowogospodarczą mieszankę piorunującą, zwiastującą zbliżanie się do końca epoki wzrostu.

W celu jego przywrócenia powszechnie stosowane zaczynają być narzędzia finansowe, takie jak ujemne stopy procentowe czy masowy dodruk pieniędzy, które jeszcze niedawno były wyśmiewane przez poważnych ekonomistów. Kryzys został zamieciony pod dywan, lecz żadne problemy strukturalne leżące u jego korzeni nie zostały rozwiązane. Zadłużenie banków centralnych i rządów narasta lawinowo, a gospodarka światowa wciąż uparcie nie chce wrócić na dawne tory wzrostu. Co gorsze, konsekwencją spowolnienia wzrostu i polityki łatwego pieniądza jest transfer majątku od biednych do bogatych, w połączeniu z wyhamowaniem wzrostu powodujący erozję klasy średniej, narastanie nierówności i frustracji w społeczeństwie.

W rezultacie stoimy w obliczu niestabilności, a nawet możliwości załamania się światowej gospodarki i opartego na długu globalnego systemu finansowego, który może istnieć jedynie w warunkach wzrostu gospodarczego.

Zaledwie kilka lat temu powszechnie przyjmowano za pewnik, że kolejne pokolenia będą żyły coraz dostatniej, w bezpiecznym otoczeniu, korzystając ze zdobyczy nauki i techniki, rozwijających się w bezprecedensowym w dziejach tempie. Dziś młodzi ludzie w coraz to nowych krajach z rosnącą frustracją zauważają, że nie tylko nie są w stanie osiągnąć dobrobytu i pewności jutra, które było udziałem ich rodziców, ale nawet znaleźć pracy zapewniającej minimum godziwego życia. Światem wstrząsają terroryzm i globalne kryzysy finansowe, a najpoważniejsi analitycy twierdzą, że od czasów zakończenia II wojny światowej ryzyko globalnego konfliktu jeszcze nigdy nie było tak wielkie. Podnoszą głowę różnego rodzaju fundamentalizmy, dla których ludzka wolność i życie są kwestią czwartorzędną. Przyczyn tego rozedrgania świata jest wiele, ale podstawowych należy upatrywać w autodestrukcyjnym modelu gospodarki światowej, którego coraz bardziej newralgicznym filarem jest energetyka.

Znajdujemy się dziś na rozdrożu, a nasz świat – jeszcze za naszego życia – zmieni się nie do poznania. Dlaczego to takie ważne? Ponieważ nasz styl życia, obyczaje, instytucje, relacje społeczne, wartości i oczekiwania zostały ukształtowane w trwającym od pokoleń okresie wzrostu, a my powszechnie mamy tendencję do wyobrażania sobie przyszłości na wzór teraźniejszości. Uważamy, że świat za kilkadziesiąt lat będzie podobny do tego, który znamy. To nieodłączna cecha ludzkiej natury. Stanowi jednocześnie ogromny balast w punkcie zwrotnym historii, a także hamulec powstrzymujący nas przed dokonywaniem zmian.

To, co zrobimy (a w szczególności to, czego nie zrobimy, bo do bolesnego zderzenia z fizycznymi ograniczeniami skończonej planety wystarczy, że będziemy dalej robić to co dotychczas), zdeterminuje naszą przyszłość – począwszy od stanu naszej gospodarki, przez bezpieczeństwo i dobrobyt, aż po los ludzkości. Jeśli mamy poradzić sobie ze stojącymi przed nami wyzwaniami, musimy je rozumieć. W przeciwnym wypadku będziemy stosować strategie rodem z XX wieku i dziwić się, że te sprawdzone wielokrotnie narzędzia nie wiedzieć czemu tym razem nie działają tak, jak byśmy tego oczekiwali.