Rajewski: Zamach na elektrownie jądrowe byłby trudny

23 marca 2016, 07:30 Atom

KOMENTARZ

Energetyka jądrowa

Adam Rajewski

Politechnika Warszawska

Po porannych atakach terrorystycznych w Belgii, media obiegła informacja o „ewakuacji” lub – bardziej prawidłowo – „częściowej ewakuacji” personelu z belgijskich elektrowni jądrowych. W istocie doszło do usunięcia z terenu elektrowni wszystkich osób, które nie były niezbędne dla prawidłowej i bezpiecznej eksploatacji tych obiektów – połączonej zapewne z absolutnym zamknięciem dostępu dla każdego, kto nie musiał tam być. Procedura normalna i zrozumiała w zaistniałej sytuacji. Niemniej doniesienia te sprawiają, że w niektórych mediach powróciło pytanie o to, czy elektrownie jądrowe nie stanowią zagrożenia w obliczu terroryzmu.

Wydawać by się mogło, że elektrownia jądrowa aż się prosi o atak. W praktyce jest nieco inaczej. Po pierwsze samo zaatakowanie elektrowni jako obiektu byłoby szalenie trudne. Oczywiście „na teren” elektrowni dostać się relatywnie łatwo – płot jest wysoki, podwójny i z drutem kolczastym na szczycie ale to jednak tylko płot. Działacze różnych organizacji nierzadko urządzają happeningi w postaci przeskakiwania przez ogrodzenie i zabawy w chowanego z ochroną i policją wokół budynków elektrowni. Przynajmniej w tych krajach, w których w ramach tej zabawy ochrona nie używa od razu broni palnej. Tylko że dostanie się na teren elektrowni niczego potencjalnym terrorystom nie daje. Jedyne istotne elementy, które znajdują się na otwartym powietrzu, to transformatory łączące elektrownię z zewnętrznym systemem elektroenergetycznym. Jasne, można wysadzić. Ale bezpieczniej to samo można zrobić zza płotu (albo zaatakować nie tyle transformator co samą linię energetyczną) – wtedy łatwiej uciec. W dowolnym przypadku jedyny skutek to automatyczne i bezpieczne wyłączenie elektrowni zgodnie z przewidzianymi na taki wypadek procedurami – w końcu do zniszczenia linii elektroenergetycznej nie trzeba żadnych terrorystów, o czym doskonale wiedzą mieszkańcy Szczecina…

Żeby jednak zrobić cokolwiek poważniejszego, to trzeba dostać się nie tylko na teren elektrowni, ale także do jej budynków. To już znacznie trudniejsze. Dostęp do budynków elektrowni jądrowych chroniony jest lepiej niż do niejednego więzienia i zawsze wiąże się z wielostopniową kontrolą na kolejnych posterunkach. Jeśli ktoś chce się do elektrowni dostać legalnie jako gość, to procedurę rozpoczyna kontrola kontrwywiadowcza – podane z kilkutygodniowym wyprzedzeniem dane są sprawdzane przez odpowiednie służby. Jeśli nie ma przeciwwskazań, to potem delikwent jest kontrolowany wielokrotnie w miarę wchodzenia w coraz głębiej ulokowane strefy. I są to kontrole, przy których lotniskowe wyglądają jak dziecinna zabawa. Procedury są różne w różnych krajach, ale generalnie na ogół trzeba przejść przez szereg posterunków kontrolnych skonfigurowanych jako śluzy, w których potwierdza się ponownie tożsamość delikwenta, a także sprawdza dokładnie co ze sobą ma. W niektórych przypadkach gości nawet się w tych punktach waży, żeby sprawdzić czy czegoś sobie nie zabrali na pamiątkę. Albo czy czegoś na pamiątkę po sobie nie zostawili. W praktyce wniesienie czegokolwiek niebezpiecznego trudno sobie wyobrazić. A wariant siłowy? A tu sytuacja jest znacznie prostsza. Na pierwszy sygnał o kłopotach wszystkie posterunki się zwyczajnie zamkną. A wejście do najważniejszych budynków chronione jest drzwiami, których nie ruszy żadna broń ręczna – podobnie jak i budynku reaktora.

A gdyby nawet z jakąś bronią się do wnętrza dostać? Współcześnie elektrownie są chronione nawet przed celowym szkodliwym działaniem własnych operatorów. W przypadku zakłóceń w pracy reaktor wyłącza się automatycznie. Oczywiście potem trzeba go jeszcze chłodzić. W przeciwnym wypadku może potencjalnie dojść do stopienia paliwa, a także wytworzenia wodoru i eksplozji, która mogłaby potencjalnie roznieść promieniotwórcze produkty rozszczepienia po okolicy. Ale by coś takiego zrobić, trzeba by było najpierw fizycznie uszkodzić wszystkie (a jest ich niemało i nie są w jednym miejscu) systemy bezpieczeństwa elektrowni. A potem poczekać spokojnie od kilku do kilkudziesięciu godzin. Coś takiego zdarzyło się tylko raz – w Fukushimie. Punkt pierwszy „załatwiło” tsunami o nieoczekiwanym rozmiarze, które zalało wszystkie układy zasilania, sterowania a nawet pomiarowe, a drugi – chaos w kraju nawiedzonym trzęsieniem ziemi i tymże tsunami (przyglądając się relacjom medialnym łatwo zapomnieć, że wybuchy w elektrowni nie były najgorszym co spotkało w marcu 2011 roku Japonię – w istocie jednak to trzęsienie ziemi i tsunami zabiły 16 tysięcy ludzi, a skutki przegrzania reaktorów nikogo). Czyli w praktyce trzeba by było: zdobyć całą elektrownię, dysponować dużym zespołem specjalistów doskonale znających jej konstrukcję (a żadne dwie elektrownie nie są identyczne) i liczyć na to, że służby bezpieczeństwa danego kraju nie będą przeszkadzać w intensywnej pracy przez wiele godzin. W praktyce – niewyobrażalne. A gdyby nawet, to i tak od tego nikt poza elektrownią zapewne nie umrze. Elektrownia jądrowa jest w istocie jednym z najtrudniejszych celów jakie terroryści mogą sobie wyobrazić, a osiągnięcie skutków wykraczających poza panikę w mediach byłoby niewykonalne.

Na koniec jeszcze krótki komentarz w odniesieniu do relacji w TVP Info. Jeden z redaktorów tej stacji twierdził, że elektrownie belgijskie są stare i projektowano je nie biorąc pod uwagę zagrożeń terrorystycznych. Abstrahując już od faktu, że systemy kontroli dostępu a także systemy bezpieczeństwa w każdym takim obiekcie podlegają stałym modernizacjom (ostatnio dość gruntownym po Fukushimie), należałoby redakcji przypomnieć, że w latach 70. zagrożenie terrorystyczne w Europie jak najbardziej istniało (choć z trochę innych kierunków) i było brane pod uwagę przy projektowaniu takich obiektów. Być może nawet bardziej – w końcu w latach Zimnej Wojny nie wykluczano, że owa wojna zamieni się w gorącą. A taką wojnę zgodnie z radziecką doktryną miały rozpocząć działania zespołów dywersyjnych na zapleczu frontu, co w krajach NATO traktowano bardzo serio. Z kolei zdziwienia tegoż samego redaktora faktem, że ewakuację nadzoruje policja a nie straż pożarna, co rzekomo miałoby o czymś świadczyć, skomentować nie potrafię.