Rysy na “zielonym” niemieckim obrazku

6 listopada 2015, 15:35 Energetyka

W poniedziałek 02.11.2015 w belgijskim „De Standaard“ ukazał się reportaż autorstwa  Dominique Minten oceniający skutki, jakie dla Niemiec wywołuje program przemiany energetycznej Energiewende. Zakłada ona forsowne przestawianie się Niemiec na odnawialne źródła energii, w skrócie OZE. Co więcej, po awarii japońskiego reaktora w Fukushimie 3 lata temu spanikowani Niemcy postanowili odchodzić także od energetyki jądrowej. W ten sposób nie po raz pierwszy w historii Niemcy rozpoczęły walkę na dwóch frontach… Wyznaczono niezwykle ambitne cele klimatyczne ustalając wskaźniki obniżek emisji gazów cieplarnianych oraz program  wzrostu udziału OZE w koszyku energetycznym w określonych latach.

Turbiny wiatrowe w Austrii

To prawda, że odkrywki węgla brunatnego w kombinacie Vattenfall na Łużycach w rejonie  Cottbus przeżywają ciężkie chwile, tym niemniej opisana w reportażu potężne  zaangażowanie Niemiec w rozbudowę pól wydobywczych węgla brunatnego Garzweiler na pograniczu Holandii idzie pełną parą. Za niewiele już lat kompleks Garzweiler I i budowany obecnie II dewastował będzie 115 kilometrów kwadratowych Nadrenii. Taki rozwój wypadków nie jest dla znających temat zaskoczeniem, bo wiedzą że działania te są wymuszone przez wzrost udziału OZE w niemieckim koszyku energetycznym. Widać bowiem po latach coraz wyraziściej, jak bardzo OZE są technologiami kalekimi, gdyż trapione nieciągłością generowania energii z jednej strony i niemożnością jej magazynowania z drugiej szukać muszą podparcia w najpaskudniejszych z paliw kopalnych, aby utrzymać się na nogach. Rzadko kiedy zdarza się, że „zielona” energia spotyka się z zapotrzebowaniem na nią. Najczęściej ostrym nadmiarom towarzyszą groźne niedobory. Czym większe nasycenie systemu energetycznego „zielonymi” OZE, tym problem staje się dotkliwszy. Ta bolesna konieczność dociera do nas dopiero ostatnio.

Najłatwiej chwilowe nadpodaże „zielonego” prądu byłoby magazynować w postaci wody tłoczonej do zbiorników elektrowni szczytowo-pompowych i spuszczać ją w okresach niedoborów. Pomińmy tu fakt, jak fatalnie niska jest sprawność takiej metody. Jednakże na rozwiązanie to pozwolić sobie może na dobrą sprawę jeden tylko kraj na świecie, czyli Norwegia. Decyduje tu oczywiście jej uksztaltowanie geograficzne. Natomiast Niemcy muszą  dość niechlubnie ratować swoje OZE wyrównując piki i dołki trzymanymi w rezerwie konwencjonalnymi „brudnymi” blokami energetycznymi. Dzieje się więc tak, że obok OZE trzeba tworzyć drugi równoległy i nadmiarowy system energetyczny. Już sama konieczność takiej redundancji oznacza bezprzykładne marnotrawstwo.

Co więcej okazuje się, że te rezerwowe bloki wsparcia OZE nie mogą być opalane jako tako przyjaznym środowisku, ale zbyt drogim  gazem ziemnym. Coraz większy jest bowiem opór odbiorców indywidualnych przeciw dalszemu podbijaniu niemieckich cen prądu, które po latach radosnego pędu ku „zielonej energii” idą w zawody z rekordzistą cen energii w Europie czyli Danią. Nie pozostaje tu bez związku fakt, że Dania jest liderem udziału „zielonej” energii w swoim miksie energetycznym.  Stąd Niemcy popaść muszą w najtańsze i najłatwiej dostępne ze swoich paliw – węgiel brunatny. Jaskrawość tego paradoksu aż oślepia – z jednej strony sztandarowe osiągnięcia Niemiec w najczystszych, najtańszych, najbardziej przyjaznych, odnawialnych (och, ach!) źródłach energii, a z drugiej – pozornie bez związku z OZE – potężne inwestycje w energetykę opartą na najbrudniejszym z paliw kopalnych, węglu brunatnym.   

Pomyślmy w tym miejscu, jak niespotykanego rozmiaru dewastację krajobrazu pociągają za sobą OZE, jeśli połączyć w nierozłączną całość olbrzymie obszary krajobrazu zastawione i zdegradowane wiatrakami (zostawmy fotowoltaikę na boku) oraz kolejną gigantyczną rozpadlinę budowanej przez Niemców odkrywki Garzweiler II. Nasuwa się tu nieodparcie na myśl, że ratowanie OZE węglem brunatnym oznacza totalną klęskę mitu założycielskiego OZE. Skutek w sumie jest bowiem taki, że wielkość zrzutu gazów cieplarnianych w Niemczech zamiast spadać rośnie. Czy więc naprawdę OZE jest cool, bo „wieje i świeci za darmo”?

A teraz sam reportaż

Czy laurka malowana przez niemieckiego prymusa ochrony środowiska jest naprawdę “zielona”? – pyta wiodący belgijski dziennik “De Staandard” przyglądając się modelowej niemieckiej rewolucji energetycznej Energiewende i znajduje, łagodnie mówiąc, szereg “paradoksów”.

Od chwili ogłoszenia przez Angelę Merkel rozpoczęcia rewolucji energetycznej Energiewende świat z zaciekawieniem przypatruje się co to za wzór do naśladowania proponują mu Niemcy w ochronie klimatu. Przestawienie się na zrównoważoną i przyjazną klimatowi gospodarkę zderza się boleśnie z rozlicznymi przeszkodami.  

Jak dziwnie by to nie brzmiało, koncern energetyczny RWE AG jest właścicielem kościoła w Immerath, a właściwie posiadaczem całej wsi, czy raczej tego co z niej zostało. Immerath leży nieopodal holenderskiej granicy i holenderskiego Aachen. Przed kościołem krząta się osobnik z taśmą mierniczą i obmierza zabytkowe drzwi kościelne. Christian Conrad jest duszpasterzem z Dortmundu i drzwi by się mu przydały. „Jeśli wymiary będą pasować, to zabrałbym je od RWE.” Wieś przed siedmiu laty liczyła 1500 mieszkańców, z których pozostało do dziś 30 osób. Wokół wsi mamucie koparki wybrały już potężne zwały gruntu i do roku 2017 na tym miejscu pojawi się gigantyczna dziura w ziemi po horyzont. Tak oto powstaje kopalnia odkrywkowa Garzweiler II. Koncern RWE zamierza w okolicy wydobywać do roku 2045 węgiel brunatny. Do tego czasu ta dziura w ziemi pochłonie 12 miejscowości.

Niemiecki rząd zazwyczaj dobrze się troszczy o swoich obywateli. Widać to również w Immerath. Kilka kilometrów stąd powstanie nowe miasto z nowoczesnym kościołem. Nowa miejscowość otrzymała już nazwę Nowe Immerath (Neu-Immerath). Jednakże nie bardzo trzyma sie kupy, że państwo, które tak bardzo stawia na najnowocześniejszą w świecie politykę energetyczną angażuję się do tego stopnia w węgiel jako podstawowe źródło uzyskiwania energii. A przecież węgiel  jest paliwem kopalnym zdecydowanie najbardziej szkodliwym wobec środowiska.

„To rzeczywiście paradoks“, przyznaje Christian Hey, sekretarz generalny wpływowego gremium doradczego SRU (Sachverständigenrat für Umweltfragen – Rada Ekspertów ds. Problemów Środowiska). Inwestycje w przemysł węglowy spędzają ekspertom SRU sen z oczu. Kontrowersyjne wydobycie węgla brunatnego może spowodować, że Niemcy nie zdołają zrealizować swoich ambitnych celów klimatycznych. A przecież do roku 2020 emisje gazów cieplarnianych w Niemczech mają spaść o co najmniej 40%.

Niechciane skutki uboczne

Gdy w 2011 roku wskutek trzęsienia ziemi doszło do stopienia rdzenia reaktora japońskiej elektrowni jądrowej w Fukushima kanclerz Angela Merkel podjęła decyzję o wycofaniu się do 2022 roku z energii jądrowej. Jednakże jednocześnie Niemcy zdecydowały się wykonać olbrzymi krok w kierunku energii odnawialnej. Zgodnie z tym do roku 2025 od 40 do 45%  niemieckiej energii ma pochodzić ze źródeł odnawialnych, a do 2035 udział ten ma wzrosnąć do co najmniej 55%.

Skutek tej decyzji był jednak między innymi taki, że węgiel brunatny powrócił znów do łask. W roku 2013 45% prądu w Niemczech pochodziło z dewastującego środowisko spalania węgla brunatnego. Jest to najwyższy wskaźnik udziału węgla od 2007 r. Na przestrzeni lat 1990 i 2011 emisje CO2 udało się obniżyć o 27%, jednak wraz z przywróceniem głównej roli węglowi brunatnemu  emisje te ponownie zaczęły rosnąć.

Czy te zjawiska oznaczają, że sławetna rewolucja Energiewende forsująca odnawialne źródła energii, z której Niemcy uczyniły dla świata wzorzec do naśladowania, pociąga za sobą niechciane niestety skutki uboczne? Christian Hey potrząsa przecząco głową i odpiera, że Energiewende była „mimo to mądrą decyzją“. Na długą metę podjęte kroki mają jego zdaniem „przynieść pozytywne skutki dla klimatu i gospodarki“.

Bez wątpienia branża odnawialnych źródeł energii osiągnęła w Niemczech olbrzymie postępy. „Jedna trzecia wytwarzania naszej energii elektrycznej pochodzi obecnie ze źródeł odnawialnych. Wskaźnik ten jest czterokrotnie wyższy niż był przed pięcioma laty”, dodaje Hey.

Zaangażowanie obywatelskie

Zdaniem Rainer‘a Baake, sekretarza stanu w Ministerstwie Związkowym Gospodarki i Energii sukces ten należy przypisać również zaangażowaniu obywateli Niemiec. Społeczeństwo przejawiło olbrzymie zainteresowanie tymi sprawami i uzyskało możliwość inwestowania w projekty lokalne. Dlatego właśnie połowa produkcji energii odnawialnej pochodzi ze źródeł będących w posiadaniu osób, a nie firm.

Aby zachęcić obywateli do inwestowania w te przedsięwzięcia uchwalono dla nich hojne subwencje. Indywidualnym producentom energii z ogniw fotowoltaicznych i turbin wiatrowych zagwarantowano ceny na niezmiennym poziomie i pierwszeństwo w przyłączaniu się do sieci energetycznej. W ten sposób można było niemal wykluczyć ryzyko inwestora.

„Im więcej pojawiało się energii ze źródeł odnawialnych, tym więcej wsparcia finansowego zapewniano”, mówi Hey. Subwencje te tworzono kosztem podatników oraz małych i średnich przedsiębiorstw, przez co ich rachunki za energię wzrosły niepomiernie. Instytut Gospodarki Niemiec (‚Institut der deutschen Wirtschaft‘), który finansowany jest ze środków przedsiębiorstw i działa jako rodzaj kuźni poglądów wycenia koszty niemieckiej polityki energetycznej na coroczną kwotę 28,2 miliardów Euro. Oznacza to, że przeciętna rodzina niemiecka musi dopłacać corocznie 270 Euro.

W międzyczasie liczba niemieckich „zielonych projektów“ spada. Gdyby Niemcy rzeczywiście chcieli osiągnąć udział odnawialnej energii w 2025 roku na poziomie 45%, to musieliby już teraz inwestować w wielkie farmy wiatrowe. Jednak duża część niemieckiego społeczeństwa wypowiedziała się już przeciw takim decyzjom. Ale to nie jest jedyny problem. Energia z wiatru i słońca nie daje się magazynować. Energia ta po jej wytworzeniu musi być przesyłana dalej przez sieć. Na to jest jednak krajowa sieć energetyczna Niemiec niegotowa.

Co więcej wielu obywateli nie życzy sobie, aby potężne przewody wysokiego napięcia wisiały nad ich głowami i domostwami. Angela Merkel pośpieszyła tedy ze stwierdzeniem, że linie te winny przebiegać niemal wyłącznie pod ziemią. Lecz to wiązałoby się z olbrzymimi kosztami. Według szacunków, do planowanych już kosztów modernizacji niemieckich sieci przesyłowych w wysokości 32 miliardów Euro dołożyć należałoby dalsze 3 do 8 miliardów Euro.

Kwestia kosztów

Coraz większą ilość niemieckich polityków odstraszają olbrzymie koszty Energiewende i sceptycznie podchodzą oni do tego przedsięwzięcia. Dziennik Frankfurter Allgemeine Zeitung doniósł, że inwestycje w Energiewende pochłonęły od 2011 roku już 100 miliardów Euro i przewiduje się dalsze 280 miliardów.

Wbrew temu Christian Hey wierzy w sukces. „Mamy do czynienia z chorobą ząbkowania. Droga jest wytyczona. Potrzeba nam jedynie odwagi politycznej, aby iść nią dalej“, dodaje. We wsi Immerath Buno Migge fotografuje nostalgiczne opuszczone domostwa. Gdy go zagadujemy o Energiewende  zżyma się i dodaje zjadliwie „Nie mogę zrozumieć, jak można nazywać „zielonym” rząd, który pozwala aby cała wieś zniknęła w zapadlisku…”

Gwoli zakończenia

Przy odkrywkach Garzweiler I i II nasz Bełchatów jest z grubsza trzykrotnie mniejszy. A są jeszcze odkrywki węgla brunatnego koło Cottbus na Łużycach. Nie przeszkodzi to batożeniu Polski przy rożnych okazjach za odziedziczony garb energetyki węglowej. Róbmy swoje w miarę posiadanych możliwości i zasobów, aby od węgla stopniowo odchodzić. Na tej drodze nie wolno nam jednak dać się zwieść „zielonym”, bo coraz wyraźniej widać jakie skutki na daleką metę pociągają za sobą OZE. Nie udało się i raczej nie uda Niemcom stworzyć dla innych wzorca do naśladowania jak skutecznie redukować emisje gazów cieplarnianych. Zamiast tego i pewnie ku niejakiemu zdumieniu muszą się heroicznie zmagać się z problemem, który sami stworzyli. Nazywa się on OZE i Energiewende.

Maciej Górski na podstawie Frankfuter Algemeine Zeitung oraz De Standaard  “Hoe groen is het groene gidsland?”