Strupczewski: Ustawa o OZE będzie w ciągu dekady kosztować podatników 129 mld zł

20 stycznia 2015, 13:29 Energetyka

KOMENTARZ

Prof. Andrzej Strupczewski

Narodowe Centrum Badań Jądrowych

Przyjęta przez Sejm ustawa o OZE potwierdza wysokie koszty dopłat do wiatraków i paneli fotowoltaicznych, nazywane miękko „systemem wsparcia OZE”, których ciężar ponosić będziemy my wszyscy, jako odbiorcy prądu elektrycznego.

Co więcej, lobbystom OZE udało się ustalić jednostronną zależność systemu energetycznego i OZE, mianowicie energetyka musi przyjąć każdą ilość energii z OZE, gdy tylko zawieje wiatr, ale właściciele wiatraków nie muszą wcale troszczyć się o to, by dostarczać energię elektryczną do sieci, gdy wiatru nie ma i zajdzie słońce – a ludzie chcą mieć prąd. Takie rozwiązanie nie jest wcale powszechną regułą – np. w Holandii wszystkie źródła energii mają równy dostęp do sieci energetycznej . Rozwiązanie przyjęte pod naciskiem lobby OZE w projekcie ustawy oznacza, że to my, odbiorcy, poniesiemy dodatkowe koszty zbudowania rezerwowych elektrowni i utrzymywania ich na biegu luzem, by mogły zastąpić wiatraki, gdy ścichnie wiatr. O tych kosztach ustawa nie mówi – ale stanowią one realne, duże obciążenie. Według ocen wykonanych w OECD dla Niemiec, koszty współpracy elektrowni wiatrowych z systemem energetycznym wynoszą około 32 euro/MWh – czyli dodatkowo 176 zł/MWh, podczas gdy dla elektrowni systemowych, jak węglowe lub jądrowe, są to koszty około 2 eur/MWh , czyli 8 zł/MWh.

O kosztach współpracy z systemem energetycznym ustawa milczy, ale wskazuje, że bezpośrednie dopłaty za „zielone certyfikaty” wyniosą 239 zł/MWh. Przy średniej hurtowej cenie prądu 181.5 zł/MWh jaką podał w marcu 2014 r. prezes URE  oznacza to, że prąd z OZE będzie droższy o 131 proc. od prądu z elektrowni systemowych. Jeśli udział OZE w systemie energetycznym w 2020 roku wyniesie 15.5 proc., to odbiorca prądu zapłaci rachunek wyższy o 131 proc. x 0,155 = 20,3  proc. Jeśli zaś, jak zalecają wytyczne Komisji Europejskiej na rok 2030, średni udział OZE w wytwarzaniu energii w 2030 roku ma wynieść 27 proc., to rachunki odbiorców prądu w Polsce wzrosną o 35 proc. – czyli ponad jedną trzecią.

Ustawa stwarza szanse na obniżenie tych dopłat poprzez wprowadzenie systemu aukcji, w którym wsparcie będą otrzymywały przede wszystkim te źródła odnawialne, które będą najtańsze. Jest to zgodne z praktyką już stosowaną w innych krajach, np. w Holandii, gdzie stwierdzono, że Holendrów nie stać na finansowanie najdroższych rodzajów OZE i ustalono kolejność przyznawania dopłat tak by rozwijać najpierw najtańsze rodzaje OZE. Budzi to jednak w Polsce sprzeciw lobby OZE, które dąży do utrzymania wysokich dopłat ponoszonych przez całe społeczeństwo.

W skali naszego kraju, w 2030 roku, gdy produkcja energii elektrycznej wyniesie około 200 TWh i odpowiednio produkcja energii z OZE w Polsce ma wynosić 54 TWh, dopłaty do energii elektrycznej z powodu „wspierania” OZE przy stałych dopłatach 239 zł/MWh wyniosą 54 000 000 MWh x 239 zł/MWh = 12,9 mld zł/rok. I będą to pieniądze na czysto stracone, bo w następnym roku i w następnych latach wydatki na „wsparcie” OZE będą większe, a nie mniejsze. Czyli odbiorcy energii elektrycznej w Polsce –każdy z nas – zapłacą łącznie co roku 12.9 mld zł na korzyść deweloperów OZE.

W ciągu 10 lat będzie to 129 mld zł,  które wystarczyłyby na wybudowanie dwóch elektrowni jądrowych z czterema reaktorami III generacji o łącznej mocy 6000 MW. I te reaktory dostarczałyby tyle samo czystej energii co OZE, ale stabilnie przez cały rok, niezależnie od kaprysów wiatru przerywających pracę wiatraków i od powracających co noc ciemności przerywających pracę ogniw fotowoltaicznych.

Jak wskazuje doświadczenie ze wszystkich krajów mających elektrownie jądrowe, energia jądrowa jest tania. Dla przykładu, w Danii i w Niemczech rozwijających OZE, odbiorcy indywidualni płacą za prąd 30 eurocentów, a we Francji wykorzystującej prąd z elektrowni jądrowych – 15 centów . Wydawanie pieniędzy na „wsparcie” OZE wcale nie zmniejsza wydatków w następnych latach. W Niemczech wydatki te doszły w 2013 roku do 20 mld euro rocznie, a w 2014 r. wzrosły dalej, do ponad 24 mld euro rocznie . Co więcej, zwiększanie mocy OZE nie zapewni też bezpieczeństwa energetycznego, bo gdy wiatr nie wieje, to wiatraki nie dają energii elektrycznej, choćby ich było najwięcej.

A magazynowanie energii wiatrowej możliwe jest tylko w bardzo małym zakresie. Przerwy w dostawach prądu z OZE w sąsiednich Niemczech wynoszą często po kilka dni – np. w grudniu 2014 r. przerwa w pracy OZE wyniosła 5 dni  –  a w Polsce maksymalna pojemność wszystkich hydroelektrowni wystarczy w2020 roku na skompensowanie braku wiatru zaledwie przez kilka godzin. Niemcy ratują się importem energii elektrycznej ze Skandynawii (gdzie pracują hydroelektrownie i elektrownie jądrowe), ale Polska nie ma takich możliwości. Dla nas rozbudowa niestabilnych źródeł OZE oznacza konieczność rezerwowania ich pracy przez elektrownie gazowe – a gaz musimy importować z Rosji, co stawia pod znakiem zapytania naszą niezależność energetyczną. W sumie ustawa potwierdza od dawna podkreślane stwierdzenie, że energia z OZE nie zapewnia bezpieczeństwa energetycznego, jest droga i polscy odbiorcy prądu będą boleśnie odczuwali skutki nałożenia na ich barki ciężaru „wsparcia” deweloperów inwestujących w wiatraki i panele fotowoltaiczne. Starania rządu polskiego by utrzymać nasze zobowiązania wobec Unii Europejskiej dotyczące rozwijania OZE na ograniczonym poziomie i w miarę możliwości obniżać koszty wsparcia OZE są w pełni uzasadnione.