Szurowska: Polonizacja atomu? Taki plan to ja mam zawsze

31 stycznia 2017, 07:30 Atom

– Resort energii zapowiedział nowy program rozwoju energetyki jądrowej w naszym kraju. Swoim zwyczajem tak zagmatwał przekaz, że ginie meritum – pisze Maria Szurowska, dziennikarka ekonomiczna.

Konferencja poświęcona energetyce jądrowej. fot. Ministerstwo Energii
Konferencja poświęcona energetyce jądrowej. fot. Ministerstwo Energii

„Taki plan to ja mam zawsze” – powiedział Stefan „Siara” Siarzewski do Ferdynanda Lipskiego usłyszawszy, że ten chce zabić Killera. Jedna z przynajmniej kilkunastu kultowych scen z „Killer-ów 2-óch” przychodzi mi na myśl za każdym razem, kiedy studiuję pomysły na rozwój gospodarki. Ale tym razem miało być inaczej. Wiekopomnie.

Ministerstwo Energii w okolicznościach zorganizowanej przez siebie konferencji zaznajomiło zainteresowanych z ukutym przez siebie planem na rozwój polskiej energetyki jądrowej. Po internecie krążą ulubione hasła obecnie rządzącej partii, w tym nieśmiertelna i zawsze właściwa „polonizacja”. Problem polega na tym, że w Polsce nie ma żadnej elektrowni jądrowej, którą można byłoby spolonizować, polonizować więc będziemy technologię. Co w praktyce oznacza, że zwyczajnie będziemy rozwijać rynek.

Dobra, ale do czego w ogóle potrzebny nam jest ten atom? Uważając, że to technologia schyłkowa, z której nawet francuzi (póki co na papierze) zaczynają planować się wycofać, opiszę jedną historię.

Awaria elektrowni atomowej w Czarnobylu mocno nadszarpnęła wizerunek Związku Sowieckiego, jako gwaranta bezpieczeństwa dla swoich obywateli. Ludzie zaczęli się zwyczajnie bać. Zaufanie do energetyki jądrowej, jako stabilnego i bezpiecznego „źródła prądu w gniazdku”, zostało zmiażdżone. Nic więc dziwnego, że po dewastującym trzęsieniu ziemi w 1989 roku, z obawy przed powtórką z Czarnobyla, Moskwie starczyło siły i poparcia społecznego, by zmusić rząd w Erywaniu, aby ten zdecydował się zamknąć bloki ormiańskiej atomówki Metzamor, która zapewniała potrzeby tej socjalistycznej republiki miejscami nawet w połowie. Początkowo nie stanowiło to dla Ormian szczególnego wyrzeczenia. Zasobna w odpowiednie do „produkcji prądu” rzeki oraz w kilka elektrociepłowni gazowych ojczyzna Martirosa Saryana, i bez atomówki była eksporterem energii do innych socjalistycznych republik.

Problemy zaczęły się wraz z zaognieniem konfliktu Ormian z Azerami o Górski Karabach. Na niekorzyść ormiańskiej energetyki zarówno gaz niezbędny do napędzania tamtejszych elektrowni cieplnych, jak i części zamienne do mechanizmów elektrowni wodnych do kraju nad jeziorem Sevan importowane były z Rosji. Tranzytem przez Azerbejdżan, który na czas wojny (czyli do dzisiaj) zamknął swoją zachodnią granicę na linii z Armenią. Elektrownie cieplne zamknięto z uwagi na brak paliwa. Główne elektrownie wodne nie pracowały w pełni swoich możliwości z uwagi na brak części zamiennych. Od tego czasu społeczeństwo w Armenii musiało funkcjonować w warunkach permanentnego blackoutu. Walczyć o przetrwanie. Dopiero ponowne otwarcie elektrowni Metzamor przywróciło względną normalność w kraju. Notabene stało się to dopiero w 1995, czyli już po trwającym trzy lata – proszę sobie tylko wyobrazić 3 lat życia w warunkach niezwykle ograniczonych dostaw prądu – konflikcie. Większość analityków (m.in. anglojęzyczny Areg Gharabegian) zajmujących się kwestiami energetyki w tamtym regionie właśnie w zamknięciu atomówki upatruje źródła wieloletniego black outu, który zdewastował gospodarkę Armenii pod pewnym względami bardziej niż trzęsienie ziemi.

Osobiście źródła problemu ormiańskiej energetyki pierwszej połowy lat 90 upatruję w ich wojnie z Azerami, jednak ten przykład obrazowo pokazuje jak stabilnym źródłem energii jest elektrownia jądrowa. I jest jednocześnie jednym z nielicznych argumentów, które mnie – sceptyka jako tako do atomu przekonują.

Naszym rządzącym i ich poprzednikom postsowiecka historia Zakaukazia zdaje się również przemawiać do wyobraźni i od jakiegoś czasu kolejne gabinety deklarują chęć wejścia w ten interes. Kiedy Radzie Ministrów przewodniczyła Ewa Kopacz powstał nawet plan i to strategiczny. Program Polskiej Energetyki Jądrowej przyjęto w formie uchwały i nie był on pozbawiony sensu. Niemniej w oczach obecnie zajmujących ministerialne gabinety miał on wady, które dyskwalifikowały go jako wiodący w polskim sektorze jądrowym dokument. Jak się wszyscy domyślamy jedną z cech niepożądanych był fakt, ze przyjęli ją poprzednicy.

Tak, czy inaczej Ministerstwo Energii ma nowy plan na atom i w założeniach jest on dosyć prosty. Otóż – wstrzymajmy oddech – chce o tym pomyśleć. Trochę się wyzłośliwiam, ale gdyby odrzeć całość z gospodarczej nowomowy, którą dostaliśmy w pakiecie z wygraną Prawa i Sprawiedliwości, to przekaz skupia się do tego, że Ministerstwo nie jest przekonane. Przedstawiciele resortu nie chcą ogłaszać końca projektu budowy elektrowni jądrowej, bo w sumie to się może jeszcze przyda ale z drugiej strony nie chcą nic deklarować, bo ten atom to chyba konkurencja dla węgla. Dlatego wezmą nas na przeczekanie.

Ale na to przeczekanie wymyślili całkiem niezły plan. Swoim zwyczajem opakowali go w papier jakiegoś wiekopomnego pomysłu, niezwykłego, zaimportowanego prosto z dalekiej Azji. Chcą, aby w elektrownie zainwestował ktoś z zagranicy, ale w taki sposób, aby angażował polskich kooperantów i aby jak najwięcej know-how zostało nad Wisłą. Wiecie co resorcie? Taki plan to ja mam zawsze. Każdy kraj, który nie posiada własnych technologii niezbędnych przy inwestycjach infrastrukturalnych – znamienne dla tego typu przedsięwzięć jest to, że są na danym obszarze monopolistyczne, w związku z czym trudno mówić o klasycznym zwiększeniu konkurencji takim, jak ma ono miejsce na rynku mniej lub bardziej doskonałym – korzysta z usług zagranicznych firm celem zrealizowania danego przedsięwzięcia. I zawsze odbywa się to z założeniem, że kolejne będzie w stanie zrealizować własnym sumptem, ponieważ na obecnie trwającej inwestycji wyrośnie firma, która podoła następnym.

Uf, brzmi zawile, ale całość sprowadza się do tego, że to żadna polonizacja, żadne odkrycie, żadna wiekopomna chwila, tylko klasyczny, znany na całym świecie pomysł na rozwinięcie rodzimego rynku. I po co, tak z tą polonizacją kombinujecie? Czy tak trudno powiedzieć: „zrobimy to zgodnie ze sztuką, będziemy wzorować się na Koreańczykach, będą państwo zadowoleni”?