Wojciechowski: Nowy Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych – stare problemy  

9 lipca 2015, 14:09 Bezpieczeństwo

KOMENTARZ

Lech Wojciechowski

Instytut Jagielloński

Zgodnie z postanowieniami Konstytucji RP oraz obowiązującej od 1 stycznia 2014 roku ustawy reformującej system kierowania i dowodzenia siłami zbrojnymi 1 lipca br. nowym Dowódcą Generalnym Sił Zbrojnych został gen. Mirosław Różański. Nieco wcześniej, 22 czerwca br. mieliśmy chyba bardziej znaczącą uroczystość – prezydent Bronisław Komorowski na wniosek premier Ewy Kopacz  wskazał gen. Marka Tomaszyckiego na stanowisko Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych. Wydawałoby się więc, że najważniejsze w państwie stanowiska dowódcze zostały obsadzone na czele z tym najważniejszym dla dowodzenia armią w czasie wojny – dowódcy naczelnego. Decyzje te uświadamiają nam jednak i inną prawdę jaką jest zapóźnienie w działaniu strategicznym państwa, a także wpisaną w strukturę nowej reformy dowodzenia wojskiem wadę, w tym niewystarczające „dopasowanie” ustawy do konstytucji.

Zacznijmy od Dowódcy Naczelnego Sił Zbrojnych. Ta zapisana w Konstytucji RP funkcja przeznaczona jest właśnie dla „pierwszego żołnierza” na czas wojny. Oznacza to, że gen. Marek Tomaszycki, dotychczasowy Dowódca Operacyjny Sił Zbrojnych, predystynowany jest do objęcia dowodzenia nad polską armią w czasie wojny. Nie musi jednak to prezydenckie „wskazanie” (występujące w ustawie choć nie w konstytucji, która mówi o „mianowaniu”) oznaczać, że na pewno będzie to ta osoba. Jednakże sam akt „wskazania” osoby, która w czasie wojny miałaby objąć funkcję głównodowodzącego jest istotny i zarazem potrzebny. Dotąd bowiem nie wiedzieliśmy kto spośród najwyższych dowódców wojskowych miałby objąć to kluczowe stanowisko.

Decyzję o wskazaniu gen. Tomaszyckiego na stanowisko NDSZ ogłosiło dzień wcześniej prezydenckie BBN, w którym powstała w 2013 roku reforma dowodzenia siłami zbrojnymi, uchwalona przez parlament i wprowadzona w życie 1 stycznia 2014 roku. Wskazanie Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych stanowi uzupełnienie tej reformy. Posunięcie to można jednak odczytywać jako swoistą kolejną poprawkę do tego aktu prawnego, który pierwotnie nie wyjaśniał tej niezwykle ważnej kwestii. Podjęte obecnie działania, po ponad półtorarocznym funkcjonowaniu BBN-owskiej reformy, można odczytać więc jako wyraz zapóźnienia strategicznego i potwierdzenia głosów krytycznych wobec omawianej reformy, których od początku jej uchwalenia nie brakowało. A przecież już na początku 2014 roku można było zakładać, że zagrożenie militarne Polski przestało być już tylko teoretyczne (w lutym 2014 roku Rosja zajęła Krym). Tymczasem reforma wprowadzając w miejsce występujących w konstytucji dowódców rodzajów sił zbrojnych – wprowadziła Dowództwo Generalne oraz Dowództwo Operacyjne Sił Zbrojnych (obok Sztabu Generalnego, którego rolę zredukowano do funkcji planistycznych), nie wyjaśniając kwestii, który spośród tych dowódców może pełnić funkcje naczelnego dowódcy w czasie wojny.

To nie pierwsze „uzupełnienie” czy „poprawka” reformy dowodzenia siłami zbrojnymi. Przy tej okazji przypomnieć trzeba, że wprowadzające w armii reformę Ministerstwo Obrony Narodowej przed kilkoma tygodniami wycofało się z wprowadzania jej w siłach specjalnych i de facto powrotu do stanu sprzed 1 stycznia 2014 roku. Słusznie uznano bowiem, że dowodzenie siłami specjalnymi wymaga specyficznej wiedzy wojskowej, ale przede wszystkim stałej styczności dowódców operacyjnych w wojskiem.

Tymczasem główne założenie reformy polega na rozłączeniu i podziale dowodzenia na generalne (bieżące dowodzenie i przygotowanie sił zbrojnych w czasie pokoju) i operacyjne (dowodzenie wydzielonymi nas czas kryzysu czy wojny jednostkami). Dowództwo Operacyjne, ze względu na swą specyfikę i założenia wynikające z reformy dowodzenia wojskiem z jednej strony „zamraża” wielu specjalistów w oczekiwaniu na wojnę czy inny kryzys, a z drugiej strony separuje ludzi, którzy mają dowodzić wojskiem w czasie wojny od sił które miałyby im podlegać. Wpisane w omawianą ustawę uczestnictwo przyszłego Naczelnego Dowódcy SZ w ćwiczeniach czy grach wojennych wydaje się bowiem niewystarczające. To zaś oznacza, że osoba taka nie wystarczająco znać będzie specyfikę konkretnych oddziałów i związków bojowych nie mając na co dzień styczności z żołnierzami, którymi miałaby dowodzić podczas wojny. Ktoś inny ma przygotowywać wojsko do wojny, a ktoś inny ma nim dowodzić – to chyba najsłabszy punkt reformy.

Ponadto, choć w końcu wskazano kandydata na stanowisko NDSZ to jednak postanowiono zmniejszyć jego kompetencje. W zgłoszonej kilka miesięcy temu nowelizacji do własnej ustawy – BBN – za niebezpieczne uznano przejęcie przez niego „…wszelkich władczych kompetencji wobec całych Sił Zbrojnych RP, stawiając Ministra Obrony Narodowej jedynie w roli organu wspierającego”, twierdząc w uzasadnieniu m.in., że nie ma takiej potrzeby strategicznej, a dalej możemy przeczytać, że „NDSZ nie może dowodzić z założenia całością sił zbrojnych, a tylko tymi, które będą uczestniczyć w obronie państwa, które są niezbędne do prowadzenia działań w ramach tej obrony. W tym przypadku więc BBN postanowiło wycofać się z polityki osłabiania szefa MON – co należy uznać za słuszny kierunek – w celu wzmocnienia cywilnej kontroli nad armią, a jednocześnie po raz kolejny potwierdzający nie najlepsze przygotowanie pierwotnego projektu reformy dowodzenia, która jak się okazuje wymaga ciągłego doprecyzowania i zmian. Wziąć też trzeba pod uwagę i potencjalną słabość tej propozycji. Trudno bowiem założyć z góry bądź wiedzieć wcześniej jakie jednostki i siły będą w danym czasie i miejscu naprawdę potrzebne. NDSZ zamiast więc skierować je w rejon operacji będzie się najpierw musiał zwrócić z prośbą o ich wydzielenie i przydzielenie pod jego dowództwo przez Dowódcę Generalnego czy Ministra Obrony Narodowej. To znów wymaga czasu, którego Polska w przypadku konfliktu mieć będzie bardzo mało.

Tak więc w ostatnich tygodniach mamy do czynienia z próbami rozwiązywania problemów, które stworzono wprowadzając omawianą reformę. Problemy jednak pozostają. Wynikają one choćby z zapisów konstytucji, których nie wzięła pod uwagę reforma z 1 stycznia 2014 roku. Konstytucja mówi bowiem, że „W razie bezpośredniego, zewnętrznego zagrożenia państwa Prezydent Rzeczypospolitej, na wniosek Prezesa Rady Ministrów, zarządza powszechną lub częściową mobilizację i użycie Sił Zbrojnych do obrony Rzeczypospolitej Polskiej.” A „w razie zewnętrznego zagrożenia państwa” Prezydent Rzeczpospolitej może wprowadzić stan wojenny na wniosek Rady Ministrów. Tymczasem NDSZ powołuje się na czas wojny, a nie częściowej mobilizacji i wprowadzenia stanu wojennego, co oznacza, że w tak ważnych momentach w kraju wciąż nie byłoby Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych.

Jednocześnie w wyniku wdrożonej reformy ani Dowódca Operacyjny, ani Dowódca Generalny nie odpowiadają za przygotowanie planów operacyjnych dotyczących obrony terytorium Rzeczpospolitej. Trudno też przypuszczać aby miał się tym zajmować Szef Sztabu Generalnego, który jest obecnie odseparowany od bieżącego zarządzania i dowodzenia wojskiem.

Wydaje się więc, że wprowadzając 1 stycznia 2014 roku reformę dowodzenia siłami zbrojnymi zignorowano podstawowy wymóg jakim jest jedność dowodzenia. Wskazanie Dowódcy Operacyjnego Sił Zbrojnych gen. Marka Tomaszyckiego na Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych, choć jest posunięciem niewątpliwie korzystnym z punktu widzenia obronności państwa nie rozwiązuje problemów natury strukturalnej, które spowodowała wprowadzona 1 stycznia 2014 roku reforma systemu dowodzenia. Póki co, wciąż zarzucić jej można osłabienie tego systemu poprzez brak określenia zakresów odpowiedzialności i pokrywające się zakresy obowiązków poszczególnych najwyższych dowódców, a także „odseparowanie” Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych od bieżącego funkcjonowania wojska, za które odpowiada Dowódca Generalny Sił Zbrojnych (Szef Sztaby Generalnego odpowiadać ma zaś jedynie za strategię rozwoju sił zbrojnych). Tymczasem w kraju takim jak Polska, narażonym na nagłą zmianę w otoczeniu bezpieczeństwa, mnożenie dowództw jest narażaniem nas na zbyt długi proces decyzyjny w tracie konfliktu. A trym samym na utratę czasu, który przesądzać będzie o zwycięstwie bądź klęsce ze wszystkimi jej konsekwencjami.