Kuczyńska: O pożarze w wiadrze, czyli ile kosztuje rezygnacja z atomu

1 lutego 2021, 13:00 Atom

Urszula Kuczyńska, działaczka Lewicy Razem, pisze o doświadczeniach porzuconego atomu na Litwie, które powinny jej zdaniem przemawiać za budową elektrowni jądrowej w Polsce.

Elektrownia jądrowa Ignalina. Fot. Wikimedia Commons
Elektrownia jądrowa Ignalina. Fot. Wikimedia Commons

Antyatomizm Litwy

Robert Bryce, amerykański dziennikarz zajmujący się energetyką, dokonał umownego podziału państw świata na państwa dużej mocy, małej mocy i na świat praktycznie pozbawiony prądu. W 2012 roku, świat bez prądu zamieszkiwało ponad 3,3 miliarda ludzi.

Bryce poczynił to rozróżnienie zainspirowany ustaleniami doktora Alana D. Pasternaka.  Pasternak w 2000 roku wykazał, że pomiędzy pomiędzy zużyciem energii elektrycznej per capita i wskaźnikami rozwoju społecznego danego kraju zachodzi istotna korelacja. Zauważył, że im bardziej to zużycie w danym kraju spada poniżej poziomu 4000 kWh, tym wyższa jest w nim śmiertelność niemowląt i stopa ubóstwa, tym słabszy dostęp do edukacji, czystej wody, zdrowej żywności i tym niższa średnia długość życia.

W klasyfikacji Bryce’a, Polska – w towarzystwie Chile, Ukrainy, Chin i Turcji – otwiera grupę państw “średniej mocy”. Według danych z 2012 Polska zużywała 3900 kWh energii elektrycznej per capita – oscylowała więc w pobliżu znalezionej przez Pasternaka granicy.

A Litwa?

Zadaję sobie to pytanie, bo sektor energetyczny naszych bałtyckich sąsiadów to obecnie teren istotnej, geopolitycznej rozgrywki. Jest to na dodatek rozgrywka ciekawa i chwilami przybiera dość karykaturalne formy.

Zaledwie 55 kilometrów od Wilna, w okolicach białoruskiego Ostrowca, stoi nowa elektrownia jądrowa. Stoi w Białorusi i to dla niej będzie już za chwilę produkować prąd. Jej zadaniem jest zmniejszyć białoruską zależność od rosyjskiego gazu ziemnego, bo to właśnie z błękitnego paliwa Białoruś wytwarzała do tej pory aż 95 procent swojej energii.

Szkopuł tkwi w tym, że ta elektrownia powstała za pieniądze z linii kredytowej w wysokości 10 miliardów dolarów, jakiej Białorusi udzieliła Moskwa. I o ile samo powstanie elektrowni nie uzależnia Mińska od dostaw rosyjskiego paliwa (do rosyjskich reaktorów typu WWER, które stanęły w Ostrowcu paliwo produkuje też m.in. Westinghouse i dostarcza np. Ukrainie), to kwestia uzależnienia finansowego pozostaje bezsporna.

Kreml mógł zresztą udzielić Białorusi tak dużej “bratniej pomocy” tylko dlatego, że Rosja nie jest krajem OECD i nie obowiązują jej nałożone przez tę organizację limity na zakres państwowego wsparcia finansowego dla przedsiębiorstw.

Litwa patrzy na Ostrowiec z niepokojem, w poczuciu, że Moskwa się zbliża i już puka jej do drzwi. Nie ma bowiem wątpliwości, że elektrownia, która tam stanęła ma w zamyśle  produkować na eksport, co sugerują bliskość litewskiej granicy i duże oddalenie elektrowni od białoruskich ośrodków przemysłowych.

W reakcji na uruchomienie EJ Ostrowiec, Litwa zakazała Litgridowi – operatorowi swojej sieci przesyłowej – kupować prąd z Białorusi. Nie mogą go też kupić Łotwa i Estonia.

Nie pierwszy raz Litwa posługuje się takim zakazem. W kraju obowiązuje też zakaz na zakup energii z kontynentalnej Rosji, ale nie dotyczy rosyjskiej energii produkowanej w Obwodzie Kaliningradzkim. W pierwszym odruchu, kiedy Rosjanie rozpoczęli budowę elektrowni jądrowej właśnie tam, zarówno Polska, jak i Litwa przystąpiły do rozmów o długoterminowych kontraktach na jej zakup. Wycofały się po aneksji Krymu i wybuchu wojny w Donbasie. Rosjanie budowę zawiesili.  – Elektrownia w Ostrowcu to projekt geopolityczny – powiedział Reutersowi w listopadzie 2020 ówczesny litewski minister energii,  Zygimantas Vaiciunas – Zakaz ma na celu zmniejszyć motywację do jego realizacji i sprawić, że obiekt pozostanie nierentowny.

Obawy Litwy nie są bezzasadne, nie są nawet przesadzone. Szkopuł tkwi w tym, że walcząc z Ostrowcem jako rosyjskim projektem geopolitycznym, zagrażającym Litwie i jej bałtyckim sąsiadom, Wilno chwyciło się brzytwy. Poszło w antyatomizm i straszenie promieniowaniem.

Zaczęło się w sposób cywilizowany: skargą do międzynarodowego komitetu zajmującego się wdrażaniem uzgodnień z Espoo, które nakładają obowiązek prowadzenia wyczerpujących konsultacji transgranicznych na temat wpływu przedsięwzięć na środowisko. Komitet uznał, że Białoruś faktycznie nie dotrzymała ustaleń i obie strony “zachęcono” do dialogu celem odbudowy zaufania Litwinów do projektu. Białorusinom zasugerowano też, aby zaprosili do siebie misję Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, aby uspokoić sąsiadów. Misja MAEA przybyła w 2017, wypowiedziała się o budowie Ostrowca pozytywnie. Litwini – cóż za zdziwienie! – wcale się jednak nie uspokoili.

Nie pomogli im sami Białorusini. Ci ignorowali choćby potrzebę przeprowadzenia konsultacji społecznych w okolicy budowy. Nikołaj Ułasewicz, lokalny polityk z okolic Ostrowca, ujawnił, że pierwszy zbiornik reaktora, który montowano w elektrowni zsunął się z wysokości 4 metrów i wbił głęboko w grunt. Szczegółowe inspekcje nie wykazały, aby uległ uszkodzeniu – w końcu zbiornik reaktora to tony lanej, odpornej na ogromne obciążenia stali – ale w wyniku presji społecznej zdecydowano się go wymienić. Drugi, transportowany koleją, zawadził w trakcie transportu o stojące przy torach słupy trakcyjne. Z tego też zrobiła się sprawa, ale nie zdecydowano się na kolejną wymianę.

To jednak sprawia, że wyobraźnia pracuje również Litwinom.

Kiedy w październiku 2019 roku Litwa rozpisała przetarg na zakup 4 milionów tabletek z jodem, prasowym doniesieniom na ten temat towarzyszył klimat zbliżającej się apokalipsy, wzmianki o planach ewakuacji 6 tysięcy osób i opowieść o zagrożeniach związanych z korzystaniem z energetyki jądrowej. Tymczasem, zakup tabletek z jodem to standardowa, wymagana przepisami procedura. Jest nikłe prawdopodobieństwo, że będą komukolwiek potrzebne, ale zabezpieczyć się trzeba. W końcu w ciągu prawie 7 dekad działania dziesiątków reaktorów na całym świecie, poważniejszych awarii było raptem 3, jod ludności cywilnej serwowano raz – i całkiem niepotrzebnie.

W lutym 2020 roku, Europę obiegła seria alarmistyczny nagłówków o pożarze na budowie Ostrowca. Wystarczyło drobne dochodzenie, aby okazało się, że – owszem, do pożaru doszło, ale pół roku przed pojawieniem się tej informacji w prasie. Na budowie nie było wówczas zresztą żadnych materiałów rozszczepialnych a pożar dotyczył … wiadra. Nieostrożny budowlaniec wrzucił niedopałek papierosa do wiadra z rozpuszczalnikiem. Poza wiadrem – zniszczeń nie było.

Pół roku później, “Rzeczpospolita” straszyła eksplozją w Ostrowcu. Ta “eksplozja” okazała się być … spięciem. Do spięcia doszło w obwodach przekładników napięcia w części konwencjonalnej elektrowni.

Po serii tych “mrożących krew w żyłach zdarzeń” spod znaku pożarów wiadra, trudno litewskie doniesienia o Ostrowcu traktować poważnie. Wysłanie Białorusinom w dniu uruchomienia elektrowni noty protestacyjnej zawierającej wydaje się w tym kontekście odrobinę nadmiarowe – jak i wyrażone w nocie ogólnie obawy co do bezpieczeństwa. Wilno gra na niepopularności energetyki jądrowej w zachodnich społeczeństwach po to, by zwrócić na siebie uwagę unijnych partnerów.

A jeszcze niedawno samo chciało elektrownię jądrową budować. Sytuacja sektora energetycznego na Litwie jest bowiem – powiedzmy to wprost – opłakana.

Litwa importuje obecnie aż 70 procent zużywanej przez siebie elektryczności. Ma interkonektor ze Szwecją i Polską. To, co produkuje – produkuje głównie z wiatru stabilizowanego elektrownią szczytowo-pompową w Kruonis oraz z gazu ziemnego, mazutu i wenezuelskich bitumów, które opalają prawie 60-letnią elektrownię Elektrenai. Litwa stara się dywersyfikować dostawy gazu, aby utrzymać pewną niezależność energetyczną: terminal gazowy w Kłajpedzie obsługuje gazowce przypływające z Norwegii i Stanów Zjednoczonych, w budowie jest interkonektor gazowy z Polską.

Przyjęta w 2012 roku przez litewski rząd i parlament strategia wyraźnie stwierdza, że zależność energetyczna Litwy to jedno z głównych wyzwań i zagrożeń dla kraju.

Tymczasem nieco ponad dekadę temu, sytuacja była zgoła odwrotna – Litwa żyła z eksportu energii. W 1991 roku, wyprodukowała samodzielnie prawie 30 TWh energii elektrycznej, ogromną większość sprzedając za granicę. W 2018 roku wyprodukowała jej już tylko … 3,3 TWh. Skokowy spadek generowanej w Litwie mocy widać wyraźnie na wykresach Our World in Data i Międzynarodowej Agencji ds. Energetyki.

Jak do niego doszło? Co się stało? Jaki kraj pozbywa się 70 procent elektryczności? Dla Litwy taka była cena otwarcia się na Zachód.

Integracja za deaktywację

W latach 90-tych, prawie 70 procent produkowanej przez Litwę energii elektrycznej generowała jedna elektrownia: Elektrownia Jądrowa Ignalina. Składała się z dwóch bloków o mocy 1500 MW każdy. Zbudowano je w radzieckiej technologii RMBK i były bliźniacze z tymi w Czarnobylu. Pierwszy reaktor Ignaliny oddano do użytku w 1983 roku, drugi – niecały rok po wydarzeniach w Ukrainie. To zresztą dzięki uruchomieniu pierwszego bloku Ignaliny znaleziono wadę projektową reaktorów RMBK – chronione grafitem pręty kontrolne zamiast wyhamować reakcję rozszczepienia spowodowały gwałtowny, chwilowy wzrost mocy. Nic z tym jednak nie zrobiono – dopóki nie wydarzył się Czarnobyl.

Wyłączenie obu reaktorów Ignaliny było warunkiem przyjęcia Litwy do Unii Europejskiej: pierwszy zatrzymano w 2004 roku, drugi w 2009. Drastyczny spadek mocy wytwórczych litewskiej energetyki nie wydarzył się więc nagle – było wiadomo, że nastąpi od lat.

Już w lutym 2007 roku, przy wspólnym stole, Litwa, Łotwa, Estonia i Polska ustaliły, że elektrownię jądrową na Litwie zbudują wspólnie, w okolicach miasteczka Visaginas, po sąsiedzku z idącą do rozbiórki Ignaliną. Powstał zaakceptowany przez litewskie ministerstwo środowiska raport o oddziaływaniu potencjalnej elektrowni na środowisko, litewski rząd wybrał międzynarodowe konsorcjum Banku Rothschila, które przygotowało model finansowy i model finansowania inwestycji. Na wykonawcę i partnera strategicznego projektu wskazano GE Hitachi, ustalono kwestie udziałów w projekcie pomiędzy partnerami i w październiku 2011 roku poinformowano Komisję Europejską o zamiarze budowy.

Trzy miesiące później, rząd Polski wycofał się z poczynionych ustaleń. Stwierdził, że ustalenia właścicielskie okazały się niekorzystne dla PGE, które miało uczestniczyć z jego ramienia w projekcie. Być może tak było. A być może po prostu było tak, że Polska, która przyjęła wówczas własny Program Energetyki Jądrowej, postanowiła upiec ten tort sama.

Konsorcjum inwestorskie w elektrownię jądrową Visaginas – po opuszczeniu go przez Polskę – przegrupowało szyki a litewski parlament przegłosował zielone światło dla projektu.

W czasie kampanii wyborczej jesienią 2012, za sprawą litewskich socjaldemokratów, Visaginas stała się jednak kwestią wyborczą. Socjaldemokraci walczący o powrót do władzy utrzymywali, że jej budowa to dla Litwy zbyt duże obciążenie finansowe. Niewiążące referendum w sprawie Visaginy odbyło się równolegle z wyborami do parlamentu. 63% Litwinów opowiedziało się wówczas przeciw budowie elektrowni, odbierając sobie szansę na energetyczną emancypację z uzależnienia od surowców z Rosji.

Aneksja Krymu na krótko wyrwała Litwę z marazmu. Projekt budowy elektrowni wrócił, tylko po to, by po ogłoszeniu Narodowej Strategii Energetycznej litewski rząd uznał go w 2016 roku za nieopłacalny rynkowo i postawił na integrację z siecią europejską i dywersyfikację dostaw gazu.

Przestroga dla Polski

Visaginas miała ruszyć w 2020 roku. Ten już minął a Litwa trwa na pozycji kraju, który choć nie tak dawno hojnie eksportował sąsiadom energię elektryczną, dziś go od nich w rosnących ilościach potrzebuje. Podobnie zresztą jak Polska.

Jeszcze 15 lat temu eksportowaliśmy prawie tyle samo energii, co dziś importujemy. Z analizy zrobionej dla portalu Wysokie Napięcie wynika, że w roku 2020 import pokrył w Polsce 10 procent całkowitego zużycia – prawie połowę zapotrzebowania gospodarstw domowych. Energia elektryczna na rynku hurtowym w 2020 była w Polsce najdroższa w UE a i ceny detaliczne nie rozpieszczają.

Litwa wchodziła w niepodległość z silnym, stabilnym a – przede wszystkim – niskoemisyjnym systemem energetycznym. W trzy dekady później żaden z tych przymiotników już jej systemu nie opisuje.

Dramatyczne zmagania Litwinów ze stojącą tuż przy ich granicy białoruską Elektrownią Jądrową Ostrowiec momentami zakrawają na groteskę, ale jedno nie ulega wątpliwości – Litwini mają prawo bać się Rosji u swoich drzwi.

Ich lęk mógłby być mniejszy a oni sami o wiele spokojniejsi i pewni swego, gdyby nie fakt, że dopuścili do całkowitej utraty niezależności energetycznej kraju. “Nieopłacalność rynkowa” budowy Visaginy okazała się mieć ogromny, geopolityczny koszt.

I niech to będzie dla nas w Polsce przestrogą.

Lipka: Ile Polacy płacą za brak atomu?