Baca-Pogorzelska: ETS da nam w kość po cichutku

10 sierpnia 2018, 13:00 Energetyka

Gdy dekadę temu straszono nas cenami uprawnień do emisji CO2 na poziomie 100 euro za tonę wszyscy pukali się w czoło. Długo wydawało się, że to straszenie Czarnym Ludem. Ale czy teraz ceny liczone przynajmniej w dziesiątkach euro to mit? Nie – pisze Karolina Baca-Pogorzelska, dziennikarka „Dziennika Gazety Prawnej”.

Upały. Gorąco. Rekordy zapotrzebowania na moc. Przeciążone sieci. Kłopoty z chłodzeniem elektrowni korzystających z rzek i jezior a nie z chłodni kominowych. I jeszcze te wstrętne wiatraki, które wcale nas nie chłodzą…

Tymczasem mam wrażenie, że trochę w cieniu, na drugim planie, zaczyna się rozgrywać niezły energetyczny dramat. I to taki, że płakać będziemy wszyscy jak przyjdzie nam za niego zapłacić.
Z danych opublikowanych przez serwis Montel wynika, że aż 56 proc. niemieckich form ankietowanych w opublikowanym w środę sondażu uważa, że ceny praw do emisji CO2 już do 2023 r. przekroczą 20 euro za tonę. Przy czym 27 proc. respondentów przewiduje, że będzie to 20-25 euro, a 18 proc. nawet 25-30 euro. Pozostali mówią nawet o 30, a nawet 40 euro.
Ankietę przeprowadziło wśród 180 firm Centrum Badań Ekonomicznych (Zew), think-tank z siedzibą w Manheim.

Warto przypomnieć, że w podobnej ankiecie w lutym tego roku większość respondentów była przekonana, że nie ma możliwości, by tona CO2 w ciągu pięciu najbliższych lat przebiła poziom 20 euro!
Tyle tylko, że cena uprawnień od początku tego roku bardzo wzrosła. Pod koniec 2017 r. mówiliśmy jeszcze o 5-6 euro za tonę, na początku tego roku o ok. 8 euro. To wciąż poziomy mało odczuwalne dla finalnego odbiorcy energii elektrycznej wytwarzanej z węgla (w Polsce to ok. 83 proc.). Ale dziś cena uprawnień przekracza już 17,5 euro za tonę i zdaniem ekspertów to nie koniec zwyżkowego trendu. W efekcie Niemcy nie mają wątpliwości – ceny prądu pójdą w górę. A zapotrzebowanie na prąd w tym kraju, jak zresztą w innych krajach UE, rośnie.

Wypełniliśmy zobowiązania protokołu z Kioto dotyczące redukcji emisji gazów cieplarnianych, tymczasem EU ETS, czyli europejski system handlu prawami do emisji gazów cieplarnianych stawia przed nami nowe zadania. Obejmuje m.in. energetykę, ale poza nim jako non ETS są transport i sektor komunalno-bytowy. Do 2020 r. nie będziemy mieć problemu, ale w latach 2021-2030 już tak. Bo w non ETS musimy zmniejszyć emisję o 7 proc. A to już nie jest kwestia instalacji przemysłowych jak w przypadku ETS, ale państwa.

Oczywiście pieniądze z handlu emisjami mogą wracać do budżetu i być wykorzystywane na transformację energetyki i inwestycje (Polska w nowej perspektywie po roku 2021 ma tutaj szanse na kilkadziesiąt mld zł). Ale najpierw za emisje trzeba będzie zapłacić. Zwłaszcza, że po reformie EU ETS w perspektywie 2030 r. darmowych uprawnień będzie mniej, a co za tym idzie – będą droższe. Zapewne dla nowoczesnych elektrowni węglowych, które dziś powstają w Polsce problem nie będzie aż tak odczuwalny, bo ich sprawność jest o wiele wyższa, a więc emisyjność niższa. Ale dla starszych jednostek, opartych zwłaszcza na węglu brunatnym, który jest bardziej emisyjny niż kamienny problem pozostaje. A nawet jest coraz większy (czytaj coraz droższy).

W okresie 2021-2030, zgodnie z szacunkami EURELECTRIC, ceny uprawnień będą wahać się od 19 euro do 34 euro za tonę.

A koszty rewizji dyrektywy EU ETS w głównej mierze spadną na sektor energetyki konwencjonalnej. Polski Komitet Energii Elektrycznej szacuje, że na zakup uprawnień do emisji CO2 w latach 2021-2030 członkowie komitetu, czyli największe firmy energetyczne w Polsce, potrzebować będą ok. 130 mld zł.