Baca-Pogorzelska: Górniczy inwestorzy to nie ulęgałki. Nie da się w nich przebierać

20 października 2016, 07:30 Energetyka

KOMENTARZ

Karolina Baca-Pogorzelska

Dziennik Gazeta Prawna

Ratowanie kopalń przeznaczonych do zamknięcia przypomina czasem marnej jakości teatr. Tak ma być, czy to gra pod górniczą publiczkę?

Niedawno dowiedzieliśmy się, że jedyny inwestor, który złożył ofertę na zakup kopalni Makoszowy, czyli KWK Siersza sp. z o.o. Nie został dopuszczony do dalszego postępowania. Spółka Restrukturyzacji Kopalń, w której od ponad roku jest podupadający zakład postanowiła, że go nie sprzeda. To w praktyce oznacza śmierć kopalni. Zgodnie z porozumieniem ze stycznia 2015 r. jeśli kopalnia przekazana do SRK nie znajdzie inwestora, będzie zamykana. Wyjątkiem były Brzeszcze, ale o nich za chwilę.

Fot. Wikimedia Commons

W Makoszowach poszukiwania inwestora nawet były, jednak każdego przerażała konieczność zwrotu pomocy publicznej – na koniec tego roku będzie to ponad 265 mln zł. Ale gdy wreszcie SRK ogłosiła przetarg – jedna oferta wpłynęła.

I się zaczęło – niewiarygodny, nie nadaje się, chce trzech miesięcy na zastanowienie się nad losem kopalni (gdybym miała wydać pół miliarda złotych w sumie, pewnie też bym się zastanawiała…), nie stać go etc. To oczywiście głos związkowy. A prawda była bardziej przyziemna. „Nie chcemy prywaciarza” – powiedzieli mi górnicy.

W tym momencie miałam deja vu, bo przypomniały mi się miesiące serialu pt. kto uratuje kopalnię Brzeszcze. Ta trafiła z Kompanii Węglowej do SRK w poszukiwaniu inwestora, choć od początku mówiło się o Tauronie. Gdyby nie udało się jej sprzedać, nie zostałaby jednak zamknięta, a trafiła z powrotem do Kompanii, a w zasadzie już jej następczyni, czyli Polskiej Grupy Górniczej (co w moim przekonaniu dobiłoby tę spółkę).

Zainteresowanie Brzeszczami wyraził Michał Sołowow. Jego Synthos-Dwory jest połączony z kopalnią rurociągiem, którym do Dworów płynie kopalniany metan kupowany przez Sołowowa. Gdy tylko oferta prywatnego biznesmena pojawiła się na stole, w kopalni podniosło się larum: „nie jesteśmy zainteresowani prywatyzacją” – oznajmiła z pełną powagą „Solidarność”. Prywatyzacja w sektorze węgla kamiennego to wciąż straszenie Czarnym Ludem. I to mimo iż sprywatyzowana całkowicie w 2010 r. Bogdanka (dziś 60 proc. akcji odkupione przez kontrolowaną przez Skarb Państwa Eneę) radziła sobie o wiele lepiej niż śląskie kopalnie. I to mimo iż do przynoszącej straty kopalni Silesia udało się przekonać czeskiego inwestora – EPH.

Nie i koniec. Nie i kropka. W Brzeszczach mówili „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi”? Wiedzieli bowiem dobrze, że nawet jeśli inwestor się nie znajdzie, to kopalnia wróci tam, skąd przyszła. Sołowow odpuścił, Tauron nie mógł odpuścić – więc został z kopalnią. A precyzyjniej – z połową kopalni, bo druga jej część została w SRK i będzie likwidowana (o czym akurat rzadko się mówi).

Podobne odczucia mam w przypadku kopalni Krupiński. JSW podjęła decyzję o zakończeniu tam wydobycia w 2017 r. i przekazania zakładu do SRK. Nawet ostrożny w słowach resort energii ustami swego szefa, Krzysztofa Tchórzewskiego w wywiadzie dla wnp.pl przyznał, że to jest koniec Krupińskiego. I choć kopalnią interesował się niemiecki HMS Bergbau, sprawa wydaje się przesądzona.

Związkowcom wydaje się, że heroiczne ratowanie kopalni przed zamknięciem polega na tym, by znaleźć kolejnego państwowego amatora, do którego można się przyssać jak pijawka. Z drugiej strony „chętnych” i chętnych nie ma aż tylu, by przebierać jak w ulęgałkach. Czy ktoś to wreszcie zrozumie? Chyba nie, póki któraś ze spółek faktycznie nie zbankrutuje.