Ciborski: „Rezygnacja” z South Stream, czyli o co tyle hałasu?

10 grudnia 2014, 11:57 Energetyka

KOMENTARZ

Jacek Ciborski,

Wicedyrektor PwC w Polsce

O rurociągu South Stream napisano do tej pory setki analiz, mimo że ani jeden metr rury nie trafił do tej pory pod ziemię na trasie jego europejskiego przebiegu lub na dno Morza Czarnego. Media i eksperci ekscytują się twardą polityczną, ekonomiczną i dyplomatyczną grą wokół budowy tego projektu pomiędzy Rosją a Unią Europejską, jak również rozbieżność stanowisk dotyczących projektu pomiędzy krajami wspólnoty europejskiej (wsparcie projektu ze strony Austrii i Węgier). W dyskusję angażują się też kraje spoza Unii Europejskiej (kluczowa rola Serbii na szlaku South Stream), czy Ukraina (jako kraj dotychczasowego tranzytu lądowego gazu do Europy), będący dodatkowo w konflikcie zbrojnym z Rosją – inicjatorem przedsięwzięcia, Turcja (jako domniemany alternatywny kierunek przebiegu rurociągu z Rosji) i pośrednio inne państwa.

To zainteresowanie nie jest przypadkowe ani nieuzasadnione, bo stoją za nim liczby, które działają na wyobraźnię. W 2013 r. Gazprom wysyłał do Europy ok.162 miliardów m3 gazu. 86 miliardów przepływało przez Ukrainę na Słowację, ok. 33 mld m3 przez Białoruś Gazociągiem Jamalskim do Polski i dalej na zachód, pozostała ilość innymi drogami, w tym przez Nord Stream. Roczna przepustowość Nord Stream to 55 miliardów m3 gazu z potencjałem dalszej rozbudowy. Planowana docelowa roczna przepustowość South Stream to 63 miliardy m3. Oznacza to, że w przypadku uruchomienia South Stream Gazprom uzyska alternatywną drogę dostaw do Europy, która pozwoliłby zmniejszyć a nawet wstrzymać tranzyt obecnymi drogami tranzytowymi przez Białoruś lub Ukrainę. Czy i jakie jest ryzyko dla państw Europy Środkowo-Wschodniej?

W 2009 r. Europa przeżyła szok, kiedy na skutek zawirowań politycznych pomiędzy Ukrainą i Rosją na krótki czas gaz przez Ukrainę do Europy przestał płynąć. Nie ma powodu, by twierdzić, że sytuacja nie może się powtórzyć. Jeśli gaz przestanie płynąć – krótkoterminowo – zagrożona jest produkcja przemysłowa. Zagrożone są też przychody budżetowe z tytułu tranzytu. W przypadku Polski nie są to gigantyczne sumy. Ale już np. Słowacja, poniosłaby duże straty. Długoterminowo zagrożenie jest większe – pozycja negocjacyjna państw, które są zależne od importu błękitnego paliwa i przez które przebiega obecny lądowy szlak dostaw do Europy Zachodniej znacznie się pogorszy.

Czy zatem Europa Środkowa i Wschodnia powinna się cieszyć z domniemanej rezygnacji z South Stream, a Rosja powinna załamywać ręce? Po pierwsze nie wiadomo czy ta rezygnacja to nie czasowy wybieg taktyczny, obliczony na osiągnięcie innych efektów. Biznes naftowo-gazowy zna wiele przypadków, kiedy duże inwestycje przeciągały się latami. Po drugie historia budowy North Stream pokazuje, że bardzo duże koszty ekonomiczne nie muszą być decydujące dla podjęcia decyzji o realizacji przedsięwzięcia. Dotychczasowa ekonomia polityczna inwestycji rosyjskich w infrastrukturę eksportową gazu dowodzi, że to, co w danym momencie wydaje się porażką – niebawem może być przekute w sukces – polityczny, ekonomiczny lub inny. Gigantyczne koszty budowy (szacowane tylko na samym odcinku rosyjskim na przeszło 26 mld dolarów), mogą wstrzymać inwestycję w świetle trudnej sytuacji rosyjskiego budżetu. Z drugiej strony gaz nigdy nie funkcjonował w Rosji w jednoznacznie przewidywalnym związku z ekonomią podejmowanych decyzji inwestycyjnych. Dlatego możemy się spodziewać, że dynamika zdarzeń w związku z South Stream jeszcze niejeden raz nas zaskoczy, a w dłuższym okresie nie można wykluczyć powrotu do projektu.