Pędziwol: Lex CEZ, czyli jak budować atom i dać tanią energię (ANALIZA)

20 lutego 2023, 07:25 Atom

Czeski rząd podobno przymierza się do rewolucyjnych zmian w koncernie energetycznym CEZ, do którego należą między innymi obie czeskie elektrownie atomowe. Mniejszościowi akcjonariusze spółki obawiają się, że na tym stracą. Ale może być i tak, że wszystko zostanie tak, jak jest dzisiaj – pisze Aureliusz Marek Pędziwoł, współpracownik BiznesAlert.pl.

Elektrownia jądrowa Dukovany w Czechach. Fot. Michał Perzyński.
Elektrownia jądrowa Dukovany w Czechach. Fot. Michał Perzyński.

Powody, żeby przebudować CEZ, jego główny udziałowiec, do którego należy niemal 70 procent udziałów w spółce, czyli czeskie państwo, ma dwa. Przede wszystkim musi zadbać o produkcję energii elektrycznej w przyszłości na poziomie zaspakajającym potrzeby mieszkańców i gospodarki. O tym wiadomo od dawna i aby to zapewnić, czeski rząd (ten poprzedni, Andreja Babisza) postanowił w 2020 roku zbudować w elektrowni atomowej Dukowany, nowy reaktor.

Drugim powodem jest konieczność utrzymania cen prądu na akceptowalnym poziomie. Ten problem pojawił się w ubiegłym roku, kiedy kryzys wywołany wojną Rosji przeciw Ukrainie spowodował kompletnie nieoczekiwaną eksplozję cen energii, także elektrycznej. W Czechach prąd podrożał najbardziej z wszystkich państw Unii Europejskiej. Jego średnia cena wzrosła w pierwszej połowie ubiegłego roku o 62 procent w porównaniu z pierwszym półroczem roku poprzedniego. Na dodatek odbiorców prądu wystraszyły lawinowe bankructwa alternatywnych dostawców i niebotyczne rachunki wystawiane przez firmy, które przejęły od nich dostawy energii. Rząd (ten obecny, Petra Fiali), zareagował wprowadzeniem pułapów na ceny prądu, najpierw dla gospodarstw domowych, potem także dla firm. Nauką z tych miesięcy było uznanie konieczności kontrolowania cen energii w przyszłości.

Co zamierza rząd?

W maju ubiegłego roku, w rozmowie z dziennikiem ekonomicznym „Hospodárzské noviny”, premier Fiala bodajże po raz pierwszy przyznał, że jego gabinet rozważa podział koncernu energetycznym na dwie firmy: „Nie mogę zaprzeczyć, że myślimy o restrukturyzacji CEZ. Tak, jest to jedna możliwości, jak dalej postępować”, powiedział szef rządu, odmawiając jednak zdradzania szczegółów, ze względu na fakt, że akcje tej spółki są notowane na giełdzie i mówienie o planach może mieć wpływ na ich cenę. „Szukamy właściwego miejsca dla CEZ z punktu widzenia jego przyszłych zadań”, dodał jedynie.
Najbardziej znany z mniejszościowych akcjonariuszy CEZ, analityk grupy inwestycyjnej J&T Michal Sznobr uznał wówczas, że podział koncernu „ma sens”, gdyż skutki rozwoju cen prądu i budowa nowego bloku atomowego są sprawami, „kiedy trzeba na bok odstawić logikę prywatnej spółki, bo ważniejsze są bezpieczeństwo i strategiczne interesy państwa”.

Co się może zdarzyć?

Dwa miesiące później Sznobr, który wraz z grupą J&T posiada 1,08 procent akcji CEZ (ten udział wart jest obecnie 5,7 miliarda koron, czyli 1,15 miliarda złotych), spokojnie tłumaczył w rozmowie z czeską edycją magazynu „Forbes”, jak taka operacja mogłaby wyglądać. Mówił o wykupie udziałów mniejszościowych akcjonariuszy przez państwo. Uznał, że skoro mają oni 30 procent z 538 milionów akcji, i zakładając – wraz z premią za wykup – cenę 1200 koron za akcję, to całkowity koszt takiej operacji zamknąłby się w kwocie około 200 miliardów koron (40 miliardów złotych).

Przez następne półrocze nic wielkiego się nie działo, a przynajmniej nie zostało zauważone. Media jedynie od czasu do czasu spekulowały, jak mógłby wyglądać podział koncernu CEZ, który jest notowany na giełdach w Pradze i Warszawie. Te doniesienia nasiliły się w ostatnich tygodniach.
Najbardziej prawdopodobny wydaje się scenariusz, według którego koncern zostałyby rozdzielony na dwie spółki. Do pierwszej trafiłyby elektrownie jądrowe, może także węglowe i gazowe, a niewykluczone, że nawet i te, które produkują prąd z odnawialnych źródeł energii. I ta część w całości przypadłaby państwu. Na giełdach pozostałaby druga spółka, która przejęłaby dystrybucję, handel i nowoczesne usługi energetyczne.

Czego boją się akcjonariusze?

Na początku tego roku coś jednak zaczęło docierać do mniejszościowych akcjonariuszy, skoro ich najbardziej znany reprezentant napisał sążnisty tekst, który ukazał się 10 stycznia na portalu Seznam Zprávy. Tym razem Sznobr już tak spokojny nie był, jak jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Zaczął się bowiem obawiać, że rząd szykuje się do przyjęcia ustawy, na mocy której państwowy udziałowiec koncernu będzie mógł w kwestii restrukturyzacji spółki bez problemu przegłosować posiadaczy pozostałych 30 procent akcji. Obecnie nie jest to możliwe, bo decyzje o zmianie konstrukcji koncernu muszą być przegłosowane przez właścicieli co najmniej 90 procent wszystkich akcji.

Sznobr zwrócił uwagę, że państwu zdarza się wykupywać grunty pod budowę autostrad nawet za ośmiokrotność ceny urzędowej. Odwrotna sytuacja prowadzi bowiem jego zdaniem do sporów. Tymczasem jednak pojawiły się według niego sygnały, że w wypadku CEZ rząd zamierza zaniżyć wycenę majątku mniejszościowych akcjonariuszy i za taką zaniżoną cenę niedobrowolnie ich go pozbawić. „A przecież państwo powinno być wzorem, a nie zniżać się do poziomu łajdaków”, napisał. Sznobr chce wierzyć, że do tego nie dojdzie, w przeciwnym wypadku bowiem „byłaby to tragiczna wizytówka naszej demokracji w ponad trzydzieści lat po rewolucji”.

Ile wart jest CEZ?

Obawy Sznobra potwierdzał wtedy rozwój kursu CEZ na praskiej giełdzie, gdzie cena jego akcji spadła w ciągu ośmiu miesięcy o jedną trzecią. 9 czerwca ubiegłego roku kosztowały 1216 koron, co było ich najwyższym notowaniem od rekordowych wartości z lat 2007-8 (10 grudnia 2007 roku kurs osiągnął 1423 korony). Ale do 8 grudnia ubiegłego roku zostało z tego już tylko 741 koron, mimo że w tym czasie dzięki rakietowym wzrostom cen energii CEZ zarabiał krocie.

Był to skutek decyzji czeskiego rządu, który postanowił, że w latach 2023-25 będzie na takie nieoczekiwane dochody nakładać dodatkowy, tymczasowy podatek od nadzwyczajnych zysków (zwany też wojennym, czy też z angielska windfall tax, czyli dosłownie podatek od owoców strąconych przez wiatr z drzewa, albo jeszcze inaczej, od niezasłużonych dochodów) w wysokości 60 procent od przyszłych dochodów pomniejszonych o 120 procent średnich dochodów z lat 2018-21. Ile on wyniesie w wypadku CEZ, nie wiadomo, ale zarówno sam koncern, jak i analitycy są przekonani, że będą to dziesiątki miliardów koron.

Do 10 stycznia tego roku, kiedy ukazał się tekst Sznobra, nastąpiła wprawdzie kilkuprocentowa poprawa kursu akcji CEZ na 802 korony, ale to wciąż było dużo mniej niż przez większą część minionego roku. Warto jednak zwrócić uwagę, że po wysokich lotach z lat 2007-8, jeszcze przed końcem 2008 roku kurs akcji CEZ gwałtownie spadł do strefy poniżej 800 koron. Potem przez dwa lata wahał się między 800, a 900, by z początkiem 2012 roku zainicjować trwający niemal dwa lata spadek w okolice 500 koron. Wokół tego poziomu oscylował przez następnych siedem chudych lat, rzadko kiedy przekraczając 600, a w 2016 roku nurkując nawet poniżej 400 koron.

Od czasu, gdy Sznobr opublikował swój artykuł, kurs CEZ jednak niemal nieprzerwanie rósł. W piątek 10 lutego cena akcji koncernu osiągnęła 978 koron, by sięgnąć 983 korony 20 lutego.

Notowania CEZ. Fot. PSE.

Notowania CEZ. Fot. PSE.

Co to jest „lex CEZ”?

Wszystko stało się jasne pod koniec stycznia, kiedy Legislacyjna Rada Rządu zajęła się rządowym wnioskiem w sprawie nowelizacji ustawy o przekształceniach spółek handlowych i spółdzielni, która miała wprowadzić do niej postanowienia stosownej dyrektywy europejskiej. Projekt – jak się okazało – był opublikowany dwa miesiące wcześniej, ale nikt jakoś nie zauważył, że zawierał także cztery dodatkowe akapity wychodzące poza europejskie regulacje.

I to właśnie tam znalazł się zapis modyfikujący zasady dzielenia spółek o znaczeniu strategicznym, w których większość udziałów ma państwo i które są częścią infrastruktury krytycznej. I to właśnie dlatego ta nowelizacja została nazwana „lex CEZ”. Energetyczny koncern nie jest w niej wprawdzie wymieniony z nazwy, ale nie ma w Czechach drugiej firmy, która by odpowiadała tej definicji.

Ale problem pojawia się dopiero krok dalej. O ile bowiem dotychczas na podjęcie decyzji o podziale takiej spółki (czyli CEZ) potrzebne były głosy właścicieli co najmniej 90 procent wszystkich akcji, o tyle po wejściu w życie nowelizacji wystarczą już tylko głosy tych, którzy dysponują 85 procent akcji posiadanych przez udziałowców obecnych na walnym zebraniu spółki.

CEZ ma jednego wielkiego właściciela, skarb państwa, do którego należy 69,78 procent akcji, kilku znacznie mniejszych, dysponujących od 0,92 do 2,10 procent oraz… 150 tysięcy naprawdę drobnych inwestorów, wśród nich także takich, którzy otrzymali akcje koncernu jeszcze w ramach prywatyzacji kuponowej 30 lat temu. Oczywiście znakomita większość z nich na żadnym walnym zebraniu nigdy nie była.

W efekcie tych prawie 70 procent akcji, które ma państwo, zawsze wystarczy, by uzyskać owe wymagane 85 procent. W każdym razie, jak twierdzi Snobr, dotąd zawsze tak było.

Co to znaczy?

Zarówno to, że rząd zabrał się za pisanie ustawy szytej dla jednej, konkretnej spółki, jak i sposób, w jaki to robi, może niepokoić jej akcjonariuszy. Zresztą nie tylko ich, bo Legislacyjna Rada Rządu projekt odrzuciła. Jak w dyskusji pod swoim postem na ten temat na Facebooku wyjaśnił jej członek, prawnik Petr Bezouszka, powodem tej decyzji był właśnie fakt, że ustawa jest napisana w konkretnym celu, a na dodatek może być sprzeczna z konstytucją i prawem europejskim. Decyzja Rady jednak rządu do niczego nie zobowiązuje.

Sznobr w rozmowie z portalem Newstream nie krył swojego oburzenia. „Dla mnie sposób, forma, jak państwo postępuje, jest skandaliczna. Załatwia to jakąś przylepką, tak samo jak windfall tax”, mówił i tłumaczył, że ta przylepka nie przeszła żadnych konsultacji, a do ustawy o przekształceniach spółek handlowych i spółdzielni została doklejona, gdy wszystkie strony już się na jej temat wypowiedziały. Sposób postępowania rządu, „który by miał być konserwatywny”, a na dodatek jest kierowany przez premiera, „który by miał szanować takie wartości jak własność prywatna i państwo prawa”, jest mniejszościowego akcjonariusza CEZ „straszliwym rozczarowaniem”.

Nie jest jasne, czy czeski rząd rzeczywiście zdecyduje się pójść na zwarcie z pozostałymi akcjonariuszami koncernu energetycznego, takimi jak Sznobr, ale i miliarder Pavel Tykacz, dziewiąty na liście najbogatszych Czechów Forbesa za rok 2021, który od całkiem niedawna posiada za pośrednictwem swej luksemburskiej spółki jeden procent udziałów w CEZ. Czy gabinet premiera Petra Fiali zaryzykuje konfrontację ze wspomnianymi już ponad 150 tysięcy drobnymi akcjonariuszami. „Najczęściej jest to klasa średnia, zazwyczaj osoby aktywne i odpowiedzialne, które oszczędzają na własną emeryturę lub dla swoich dzieci”, napisała Zuzana Kubatová z portalu „Seznam Zprávy”. Czy prawicowa koalicja zechce się narazić kolejnym kilkuset tysiącom ludzi, którzy według Kubatovej ulokowali w CEZ swoje pieniądze za pośrednictwem różnych funduszy.

Co ma zalety?

W każdym razie eksperci przeważnie nie uważają zbyt daleko idącego ponownego upaństwawiania energetyki za sensowne. „Państwowy powinien pozostać jedynie handel energią i nowe elektrownie atomowe, bo nie da się ich zbudować bez gwarancji państwa”, powiedział dziennikowi gospodarczemu „E15” Jaroslav Míl, który sam był szefem CEZ, a potem pełnomocnikiem rządu (poprzedniego) do spraw energetyki jądrowej. Míl nie widzi bowiem powodu, dla którego podatnicy mieliby płacić mniejszościowym udziałowcom 200 miliardów koron za nacjonalizację, która jego zdaniem w obecnych realiach energetycznych nie przyniesie żadnej istotnej poprawy.

I wygląda na to, że tego, nawet sam rząd nie za bardzo wie, co zrobić z koncernem CEZ. Na pytanie zadane przez portal „Seznam Zprávy”, dlaczego prąd dla czeskich konsumentów jest najdroższy w Europie, odpowiedzialny za energetykę minister przemysłu i handlu Jozef Síkela w połowie stycznia odpowiedział: „Myślę, że wynika to z tego, jak ustawiony jest rynek, który został całkowicie zliberalizowany. Pytanie, na ile chcemy z tym ustawieniem rynku coś zrobić?” Potem jednak wyjaśnił: „Oczywiście chcemy coś z tym zrobić i robimy to. Wprowadziliśmy limit cen energii dla gospodarstw domowych i przedsiębiorstw oraz ciężko pracujemy nad pozbyciem się naszej zależności energetycznej od Rosji. Powinniśmy jednak unikać tego, co zawsze jest konsekwencją każdego kryzysu – nadmiernej regulacji”, dodał.

A upaństwowienie znacznej części energetyki może stworzyć taką pokusę. Síkela bardzo dobrze zdaje sobie z tego sprawę. W innej rozmowie z tym samym portalem zauważył, że dotychczasowa konstrukcja koncernu, częściowo notowanego na giełdzie, z mniejszościowymi właścicielami prywatnymi oraz inwestorami zagranicznymi, ma swoje zalety. „Gdy się ma zagranicznych inwestorów, trzeba się zachowywać zgodnie z międzynarodowymi zasadami”, tłumaczył.

I w końcu, przyznając, że teraz pojawiło się zapotrzebowanie na przejęcie CEZ przez państwo, dodał, że to jest jedna z możliwości. „Kolejną możliwością jest pozostawienie struktury taką, jaka ona jest”, zasugerował. „To może mieć zalety, zwłaszcza w sytuacji, gdyby do władzy doszedł jakiś niedorzeczny rząd”.