Kuczyński: Prawdziwa wojna, fałszywe intencje

9 stycznia 2017, 12:45 Bezpieczeństwo

KOMENTARZ

Grzegorz Kuczyński

Autor BiznesAlert.pl

Amerykańskie służby i prezydent USA już oficjalnie oskarżają Rosję i osobiście Władimira Putina o przeprowadzenie szeroko zakrojonej kampanii, której celem było wpłynięcie na wynik wyborów i zdyskredytowanie amerykańskiej demokracji. Oficjalnie powiedziano to, o czym nieoficjalnie było wiadomo od dawna. Co więcej, już dawno temu można było to przewidzieć. I temu przeciwdziałać. Dlaczego administracja, która swoją polityką przyczyniła się do wzmocnienia państwa Putina, nagle idzie z Kremlem na wojnę?

To sam Władimir Putin wydał polecenie przeprowadzenia w 2016 roku „kampanii wpływu” wymierzonej w wybory prezydenckie w USA. Jej celem było podważenie publicznego zaufania do procesu demokratycznego w USA. Przy tym Rosjanie preferowali kandydaturę Donalda Trumpa – i dążyli do zwiększenia jego szans wyborczych, dyskredytując Hillary Clinton. To najważniejsze tezy raportu amerykańskich służb specjalnych, który w całości wyciekł do mediów 6 stycznia. Zaraz po tym, jak z tymi ustaleniami zapoznano wciąż urzędującego prezydenta, jak i prezydenta-elekta. Współautorami raportu są FBI, CIA i NSA. Generalnie raport potwierdził to wszystko, co mówiono wcześniej na ten temat. Uwagę zwraca osobiste obarczenie odpowiedzialnością Putina oraz – i to chyba jest najważniejsze – fragment, w którym napisano, że choć „rosyjski wywiad uzyskał i utrzymywał dostęp do elementów wielu amerykańskich stanowych i lokalnych ciał wyborczych”, to Departament Bezpieczeństwa Krajowego uznał, „iż typy systemów będących obiektem rosyjskich ataków nie były zaangażowane w liczenie głosów”.

Władimir Putin, fot. Kancelaria Prezydenta Federacji Rosyjskiej
Władimir Putin, fot. Kancelaria Prezydenta Federacji Rosyjskiej

Ważne jest też co innego – pewna zmiana w stanowisku Trumpa. Jeszcze przed spotkaniem z przedstawicielami służb mówił, w kontekście oskarżeń pod adresem Rosji, o „polowaniu na czarownice”. Po zapoznaniu się z raportem prezydent-elekt w końcu nie próbował zaprzeczać czy lekceważyć fundamentalnego ustalenia, że Rosja manipulowała wyborczą kampanią w USA a jej ludzie zhakowali Democratic National Committee. Podkreślił jednak, że „absolutnie nie miało to wpływu na wynik wyborów”. Zadeklarował, że stworzy specjalny zespół, który będzie zwalczał cyberataki – plan takiej walki ma być przedstawiony w ciągu 90 dni od powołania zespołu.

W tym samym duchu skomentował raport spiker Izby Reprezentantów, republikanin Paul Ryan. Przyznał, że Rosja „w oczywisty sposób próbowała mieszać w naszym systemie politycznym”. Ale dodał, że nie ma dowodów na to, że była ingerencja w proces głosowania i liczenia głosów. „Nie możemy pozwolić partiom wykorzystywać ten raport do prób delegitymizacji zwycięstwa prezydenta-elekta.” – napisał Ryan, i takiej narracji ze strony nowej ekiy rządzącej należy oczekiwać.

Należy bowiem pamiętać, że pełna zgoda Trumpa ze wszystkim, co napisano i w raporcie z 6 stycznia i tym wcześniejszym, który towarzyszył nałożeniu sankcji na Rosjan, oznaczałaby przyznanie się, że wygrał dzięki Rosji. Zostawiając na boku polityczne sympatie i antypatie, trudno oczekiwać, żeby obejmujący stanowisko prezydenta polityk już na samym początku sam przyczyniał się do delegitymizacji swojej władzy. Warto więc zastanowić się, czy to właśnie nie jest główny powód takiej a nie innej postawy Trumpa wobec kwestii rosyjskiej ingerencji w wybory amerykańskie. Co by bowiem nie mówić, przyznając, że oskarżenia wobec Rosjan są prawdziwe (i wcale nie zaskakujące) i że odwet jest uzasadniony (być może nawet zbyt słaby), to nie da się nie zauważyć, że jednocześnie Obama zastawił pułapkę na swego następcę.

Kilka dni wcześniej prezydent Obama ogłosił nałożenie nowych sankcji na Rosjan i rosyjskie podmioty, przede wszystkim w związku z ingerencją rosyjską, w tym cyberatakami, w kampanię prezydencką w USA. Na liście znalazło się ścisłe kierownictwo GRU (szef Igor Korobow, jego zastępcy Władimir Aleksiejew, Igor Kostiukow i Siergiej Gizunow) oraz dwóch znanych hakerów: Aleksiej Biełan, Jewgienij Bogaczew. Do tego GRU jako cała instytucja, jak też FSB. Plus trzy firmy oskarżone o wspieranie cyberataków we współpracy z rosyjskimi służbami. Do tego Amerykanie wydalili 35 rosyjskich dyplomatów oraz zamknęli dwie nieruchomości, które wykorzystywała rosyjska dyplomacja.

Czy nałożone sankcje są adekwatne i czy będą skuteczne? To zależy. Jest to krok ze wszech miar odpowiedni – jeśli rozpatrywać go jako polityczną demonstrację. To samo odnosi się do 13-stronicowego, wspólnego raportu Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego i FBI, który towarzyszył ogłoszeniu sankcji. Nie wnosił właściwie nic nowego do tego, co już wiedzieliśmy o hakerskich działaniach Moskwy w USA. Na dodatek został źle i nieprzejrzyście skonstruowany. Na pewno trudno uznać go za mocny dokument obnażający krótko i celnie wrogą działalność rosyjskiego państwa. A to tylko pomaga krytykom. Kreml mógł zignorować zarzuty, bo tak naprawdę nie było w raporcie konkretów nie pozostawiających miejsca na uniki. Tak samo lekceważąco mogli się wypowiadać na ten temat ludzie z obozu Trumpa.

Sankcjami objęte zostały dwie rosyjskie służby specjalne: GRU i FSB. Co jednak ciekawe, cała reszta raportu, jak i samej decyzji o sankcjach, rzeczywiście mocno wskazuje na wywiad wojskowy (trzy spółki zapewniające wsparcie materialne cyberoperacjom GRU oraz czterech oficerów GRU), za to nie widać FSB. Warto tu zaznaczyć, że służbą wywiadowczą jest GRU, ale Federalna Służba Bezpieczeństwa jest przede wszystkim służbą kontrwywiadowczą i bezpieczeństwa. Klasycznym wywiadem jest Służba Wywiadu Zagranicznego (SWR). Choć FSB także za czasów Putina wyszła poza granice państwa – ale z tego, co wiadomo, prowadzi działania na terenie obcych państw tylko w tzw. bliskiej zagranicy. W takich krajach, jak Stany Zjednoczone, może wypełniać zadania kontrwywiadowcze na terenie placówek dyplomatycznych. W jaki sposób FSB mogła więc być zaangażowana w ofensywne działania przeciwko Amerykanom? Najwyżej przez hakerów działających na przykład z terenu samej Rosji.

Nie ma za to żadnych wątpliwości, że GRU posiada w Stanach Zjednoczonych poważne aktywa wywiadowcze. Rzecz jasna, rozbudowaną rezydenturę w ambasadzie w Waszyngtonie oraz w przedstawicielstwie przy ONZ, ale też sieć współpracowników, także wśród obywateli amerykańskich. Kilka ujawnionych w ostatnich latach historii rosyjskiego szpiegostwa przemysłowego w USA wskazuje, na czym skupia się agentura wojskowa Rosji w tym kraju: mniej na kwestiach militarnych, a bardziej nawet na nowoczesnych technologiach. Zresztą podobnie było już za czasów zimnej wojny.

Czy nałożone sankcje mogą rzeczywiście poważniej zaszkodzić FSB i GRU? Jeśli chodzi o finansowanie i kwestie wjazdu na teren USA – wątpliwe. Przecież służby specjalne Rosji nie posiadają oficjalnych aktywów finansowych w Stanach Zjednoczonych. Obejmowanie sankcjami służb specjalnych ma jedynie znaczenie symboliczne, polityczne. Chodzi o jasne wskazanie tych instytucji jako winnych cyberataków na amerykańskie instytucje. Równie bezproduktywne jest obejmowanie sankcjami konkretnych osób z kierownictwa GRU. Kim są, nie jest żadną tajemnicą. Finansowych aktywów, które by można zamrozić w USA, też nie posiadają. Także trudno sobie wyobrazić, by szefowie rosyjskiego wywiadu wojskowego planowali podróż do Ameryki – zakaz wjazdu nie ma znaczenia.

Z całej tej serii posunięć odwetowych najmocniej Rosja odczuje usunięcie 35 dyplomatów. To znaczy „dyplomatów”, bo to funkcjonariusze służb pod dyplomatycznym przykryciem. Choć i tu można mieć wątpliwości, czy FBI miało wiedzę, że akurat oni wszyscy (usunięci) byli zaangażowani w działania hakerskie. Wątpliwe. Jakiego klucza więc użyto? Być może korzystając z okazji, Amerykanie pozbyli się tych „dyplomatów”, których już wcześniej chcieli mieć z głowy. Związanych z zupełnie innymi sprawami, być może funkcyjnych oficerów rezydentur, być może ludzi stanowiących poważne zagrożenie lub mogących w przyszłości takimi być.

Ostatnim krokom administracji Obamy, a przede wszystkim raport o amerykańskich służb specjalnych, można jedynie przyklasnąć, nawet jeśli główną intencją było skomplikowanie początku prezydentury Trumpowi i osłabienie legitymacji jego władzy. Szkoda, że Obama i nominowani przez niego szefowie służb robią to tak późno. Jeśli nawet przez lata można się było łudzić co do Putina i Rosji – nie tylko „reset” bardzo pomógł Rosji – to od wiosny 2014 r. nie powinno być żadnych wątpliwości. Także jeśli chodzi o zagrożenie ze strony rosyjskich hakerów, którzy zresztą próbkę możliwości i ambicji szkodzenia wrogowi pokazali już wcześniej, w Estonii i w Gruzji. Niestety, skala rosyjskich cyberataków (i efekt tego w postaci dyskredytacji demokratów i Clinton) skłania do bardzo krytycznej oceny stanu bezpieczeństwa i zdolności amerykańskich służb specjalnych. Zresztą trudno się temu dziwić, jeśli na czele CIA stawiało się na przykład Leona Panettę, w latach 80. XX w. wspierającego lewicowy prosowiecki think-tank Institute for Policy Studies i bywającego w ambasadzie ZSRR. Zresztą nie kto inny, jak sam Obama wyśmiał Mitta Romney’a, gdy ten w kampanii prezydenckiej 2012 nazwał Rosję największym geopolitycznym wrogiem Ameryki.