Malinowski: (Nie)czyste ręce pogromców biznesu

31 sierpnia 2015, 13:37 Drogi

KOMENTARZ

Andrzej Malinowski

Pracodawcy RP

Polskie urzędy niespecjalnie przejawiają troskę o rozsądne i oszczędne wydawanie pieniędzy podatników.

Dlatego gdy słyszę urzędników dowodzących tego, że instytucja, którą reprezentują, staje na głowie, by ani złotówka z publicznych środków nie poszła na marne, z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę wskazać, jaki będzie dalszy ciąg tych wywodów. I kto na owo marnotrawstwo nastaje – bo, rzecz jasna, nie są to urzędnicy. Oni zasłaniają własną piersią państwową kasę przed pazernymi przedsiębiorcami.

Prywaciarz był chciwy i nieczuły na publiczny interes nie tylko w propagandzie PRL. Jest on takim samym nieprzyjemnym, podejrzanym typem w oczach niejednego wysokiego urzędnika III Rzeczypospolitej. Sęk jednak w tym, że aby surowo karcić za domniemane grzechy innych, samemu trzeba być poza podejrzeniem. Inaczej bowiem można się skompromitować. Doświadczyła tego właśnie Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad.

GDDKiA jest swoistym fenomenem. Formalnie podległa ministrowi infrastruktury, faktycznie zbudowała sobie bardzo silną, niezależną pozycję – na tyle silną, że potrafi przeforsować swój sprzeciw wobec racjonalnych projektów. Przykładem tego jest storpedowanie programu szybkiego wprowadzenia elektronicznego poboru opłat dla aut osobowych na autostradach, rozpoczętego za premierostwa Donalda Tuska. Mówiło się także o co najmniej dwóch wiceministrach infrastruktury, którzy stracili swoje stanowiska wskutek konfliktu z szefostwem Dyrekcji.

Ten właśnie urząd pracowicie budował przez lata swój wizerunek pogromcy nieuczciwych przedsiębiorców. Firmy budowlane – jak wynikało z narracji urzędników Dyrekcji – z reguły zawyżały oferty, piętrzyły problemy, jednym słowem: chciały wycisnąć z państwa polskiego, ile się tylko da. Decydentów nie przekonywały argumenty, że koszt budowy autostrady nie może być traktowany jak stawka za obsługę prawną, którą można według widzimisię podwyższać bądź obniżać o kilkadziesiąt procent. Marża jest bowiem niska, a koszty materiałów budowlanych też są określone. Podobnie ignorowano głos przedsiębiorców, którzy wskazywali na to, że w przypadku sporów związanych z inwestycjami urzędnicy GDDKiA unikali negocjacji, stawiając wykonawców przed wyborem: albo się podporządkowujecie, albo idźcie do sądu. Rezultatem były opóźnione bądź wstrzymane inwestycje. Tę listę można by rozszerzać w nieskończoność.

Legendę o Dyrekcji o chłodnej głowie, gorącym sercu i czystych rękach obrócił w gruzy raport NIK. Okazało się, że w gromiącej przedsiębiorców instytucji Izba wykryła przypadki oczywistego konfliktu interesów. Dyżury przy utrzymaniu dróg powierzano np. osobom, których małżonkowie byli zatrudnieni w firmach odpowiedzialnych za utrzymanie drogi w odpowiednim stanie. Pracownicy regionalnych oddziałów GDDKiA wykonywali zlecenia dla firm, które wygrywały przetargi ogłaszane przez dany oddział. Korzystali przy tym z samochodów służbowych. Naprawdę, zachęcam do zapoznania się z raportem – choć to lektura nieco szokująca…
Instytucje publiczne z natury są narażone na różnorakie patologie. Nie ma systemu politycznego, który by całkowicie wykorzenił to niebezpieczeństwo. Jest ono jednak tym większe, im bardziej urząd chce być poza kontrolą i im częściej stawia się w roli mentora, traktującego przedsiębiorców i obywateli z góry. Może fakt, że Polacy coraz głośniej domagają się poważnych zmian w funkcjonowaniu państwa, powinien być wykorzystany, na przykład do refleksji nad tym, czy nie należy gruntownie zmienić obecnego modelu zarządzania drogami i drogowymi inwestycjami. To truizm, ale marzy mi się model efektywny, transparentny, a przede wszystkim taki, w którym zachowany zostanie elementarny dla demokracji szacunek wobec obywateli. Także tych paskudnych prywaciarzy.