Świrski: Koncerny energetyczne jak mamuty są skazane na wymarcie? Jedyna nadzieja to zmiana klimatu.

24 marca 2015, 09:00 Energetyka

Komentarz
Konrad Świrski
http://konradswirski.blog.tt.com.pl

Elektrownia Bełchatów / fot. Wikimedia Commons

Mamuty aż do późnego plejstocenu miały się dobrze. Te sympatyczne, w naszym odbiorze kultury masowej, wielkie, włochate zwierzęta występowały w wielu odmianach, często też bez ciemnobrązowego futra, bo to tylko jeden model- mamut włochaty zwany też właściwym albo wielkim, zajął miejsce we współczesnych filmach i grafikach. Były więc też mamuty większe i mniejsze (od wysokich na 4 i więcej metrów w kłębie, poprzez rozmiary analogiczne do dzisiejszych słoni, aż do jeszcze mniejszych karłowatych). Stadne i roślinożerne toczyły spokojny i niezmącony większymi wydarzeniami żywot, żywiąc się gałązkami i mchami, a często też wygrzebując je spod śniegu za pomocą wielkich ciosów (nie służyły one bynajmniej do walki) i to aż do epoki topnienia śniegów i lodowców i pojawiania się śmiertelnej konkurencji. Człowiek ówczesnych czasów, a może raczej ssaki mocno do dzisiejszego człowieka podobne, korzystając z ocieplenia klimatu, raptownie zwiększyły swoja liczebność i korzystając z polepszonych warunków łowieckich (mniej śniegu), za pomocą zintegrowanego ataku rozproszonych zasobów, zaczęły dziesiątkować właściwie bezbronne mamuty (przyjmuje się, że wyginęły one w większości do ok. roku 10 000 p.n.e). Cóż, że olbrzymie, włochate i z wielkimi ciosami – raz po raz padały nie umiejąc dostosować się do nowego zagrożenia, a ich biologiczne zasoby posłużyły jako pożywienie, okrycie a nawet jako elementy konstrukcyjne ludzkich siedzib. Wiemy o mamutach tak dużo, bo są one najczęstszym motywem pradawnych rysunków naskalnych, a alternatywne hipotezy, że ich wymieranie nie jest wyłącznie związane z człowiekiem, a na przykład z problemem adaptacji klimatycznej, kłócą się z tymi, iż na niektórych odizolowanych obszarach mamuty przeżyły nawet w kolejnej epoce- holocenie nawet do ok 2 tys. lat p.n.e. Można powiedzieć, że trudno i że jest to normalna, gorzka lekcja dla tych, którzy nie pasują do nowych, zmienionych warunków.

Dzisiejsze koncerny energetyczne to wielkie i przynajmniej do tej pory ustabilizowane przedsiębiorstwa. Majestatycznie przemierzały rynek, powiększając swoje zasoby i skutecznie i długoterminowo, kontrolowały rynek energetyczny, tak mniej więcej do końca ubiegłego wieku. Wciąż jeszcze nikt (w tym ja przyzwyczajony do klasycznej struktury rynku) nie mógł siebie wyobrazić, że może być inaczej. Tymczasem ostatnie lata to dramatyczne zmiany… klimatu– w rozumieniu otoczenia rynkowego energetycznych korporacji, zmian powodujących gwałtowne pogorszenie warunków operacyjnych i też coraz większą konkurencję z pozoru niewidzialnych i drobnych organizmów, które powoli drążą energetyczny rynek. Klasyczna korporacja energetyczna dziś składa się z segmentów wytwarzania (elektrownie), obrotu (sprzedaż energii odbiorcom), dystrybucji (sama fizyczna dostawa energii, wymogami regulacyjnymi odseparowana od obrotu) oraz czasami też komponentu paliwowego (kompanie lub spółki surowcowe). Można korporacji nie lubić i oskarżać je o wszystko, ale trudno też nie dostrzec, że sytuacja dla nich zmienia się cały czas na gorsze i warto też pomyśleć co będzie dalej.

Segment wytwarzania – tu jest szczególnie trudno. Firmy energetyczne przyzwyczajone są do traktowania elektrowni jako podstawy i serca biznesu. W końcu jeśli mówimy o energetyce to myślimy o wytwarzaniu energii, o elektrowniach małych i dużych, ale zwykle takich z kominem i wielkogabarytowa zabudową. Elektrownia jest też przyzwyczajona do tego, że musi produkować wiecznie – na miejsce starych bloków buduje się nowe, żyjąc w przekonaniu, że misją energetyki jest produkcja energii elektrycznej dla społeczeństwa. Bynajmniej i obecnie… w żadnym wypadku. Przez lata wytwarzanie energii powiązane było z gwarancją zbytu i gwarancją cen- co stawiało segment wytwórczy energetyki w roli śmiertelnie nudnych pozycji w raportach giełdowych o stałej, gwarantowanej stopie zwrotu, ale bez żadnych możliwości manipulacji. Teraz jest zupełnie inaczej. Energetyka konwencjonalna- ta produkująca z węgla, gazu, a także i z atomu, rzucona jest na żywioł rynkowy, bez żadnej gwarancji wolumenu i ceny i ma sama wypracować mechanizmy konkurencyjne (a jeszcze jest karana za emisje), co dodatkowo jest trudne wobec subsydiowania (gwarancją cen powyżej cen rynkowych) energetyki odnawialnej i dodatkowo gwarancją odbioru energii z takich źródeł). Szukając analogii- w obecnej energetyce mamy hipotetyczną sytuacje z rynku przewozowego w Warszawie gdzie wszystkim taksówkom zafundowalibyśmy całkowicie wolne ceny (ale jeszcze specjalny podatek od wielkości rury wydechowej), i jednocześnie wymagając aby prawie 30 % osób było przewożonych na początek, na rowerach i rikszach i to jeszcze ustawowo 3 razy drożej. Prawdopodobnie w szybkim tempie jeździlibyśmy kilkunastoletnimi taksówkami o łatanych karoseriach. Dzisiejsza energetyka wytwórcza miota się więc pomiędzy podświadomym poczuciem inżynierskiego obowiązku, że trzeba budować nowe moce żeby zastąpić zużyte kotły i turbiny, a nowatorską koncepcją nowej ekonomii, że właściwie najbardziej opłacalne jest nie budowanie ani nie remontowanie niczego, produkcja w starych blokach, które jak tylko zmienią się kolejne przepisy trzeba wyłączyć i zezłomować. Wygrywająca strategia (co trochę widać po działaniach zachodnich koncernów) to wydzielanie tego wszystkiego do osobnych spółek, mocny spadek inwestycji (dziś już tzw. współczynnik CAPEX do amortyzacji jest poniżej jeden) i albo spisanie na straty albo czekanie na podniesienie się cen (brak mocy wytwórczych) i dopiero wtedy na inwestycje.

Segment obrotu- może więc tu odzyskać to co się traci na wytwarzaniu. Wydawałoby się, że jeśli ceny na rynku hurtowym są niskie i ma się własne moce wytwórcze to można zarobić na sprzedaży energii klientom końcowym. Niestety dzisiejsza organizacja rynku, tak jak kiedyś klimat późnego plejstocenu- działa na niekorzyść. Z dobrodziejstw taniej energii w hurcie (bo elektrownie konwencjonalne przyciśnięte do granicznego kosztu zmiennego i nieinwestujące) mogą korzystać wszyscy, a nawet nie jest dobrze widziane, (transparentność rynku) żeby zawierać umowy wewnątrz korporacji (wytwarzanie – obrót). Większościowy wolumen obrotów idzie przez transparentną giełdę (co na pewno jest dobre dla wolnego rynku), ale daje możliwość dla wchodzenia zupełnie nowych graczy- małych spółek, które chętnie szybko kupią w hurcie i jeszcze szybciej odsprzedadzą na rynku detalicznym. Dziś kiedy energia kosztuje 150-170 PLN/MWh (hurt), a w składnik za energię w taryfie G11 prawie 250, jest wiec wiele pola do manewru do obniżenia marzy. Dopóki energia tania, jest wielu nowych graczy którzy agresywnie będą odbierać klientów spółkom. Mogą oferować stałe ceny lub dobre, tańsze taryfy, a mając małą liczbę klientów (na dziś TPA to ok 200 tys wobec 16 mln odbiorców grupy G) łatwość prowadzenia biznesu. Wielkie korporacje są mocno bezbronne, dopiero po skonsolidowaniu billingów (proces trwa i potrwa jeszcze kilka lat- należy pamiętać, że dzisiejsze grupy to efekt konsolidacji ponad 30 spółek dystrybucyjnych) i wprowadzeniu nowych narzędzi informatycznych, mogą kompleksowo analizować taryfy i prowadzić segmentację klientów. Tymczasem agresywnie atakowani są przez nowych małych graczy o niskich kosztach jak i ostre firmy z rynku telekomunikacyjnego, które nie maja żadnego wytwarzania (co jak wiadomo to i lepiej) natomiast doskonałe formy komunikacji z klientem i perfekcyjne narzędzia do propozycji taryf (testowane już poprzednio w telekomunikacji). Dzisiejsze koncerny będą więc tracić klientów i będą musiały się mocno napracować, aby nie pozostać w tyle, choć efekt można raczej przewidzieć.

Segment dystrybucji- może tu można zarobić? Nie do końca- tu z kolei biznes jest sztywno regulowany, a marże kontrolowane przez URE. Z jednej strony można się cieszyć, że właściwie wszystkie koszty i inwestycje przenoszone są potem w przychody poprzez taryfę dystrybucyjną, ale warto też zauważyć nacisk na inwestycje i ich finalny efekt. Wiele mówi się o smart meteringu i inteligentnych licznikach, które na pewno pomogą w lepszej komunikacji z klientem (np. w razie awarii), ale też i dostarczą doskonałe narzędzie dla konkurencji w segmencie obrotu. Dziś bowiem zniechęcające dla zmiany dostawcy energii jest czas, konieczność zebrania danych i analizy oraz sama opłacalność nowych taryf. Nowa dystrybucja i nowe smart metering usuwają większość tych problemów i tak nie chciałbym być złym prorokiem dla koncernów, ale ich nowatorskie inwestycje w inteligentne liczniki (dystrybucja) to też i doskonałe narzędzie dla konkurencji (w obrocie)- za chwilę każdy użytkownik będzie dostawał świetną spersonalizowaną do swojego zużycia taryfę.

Segment paliwowy- specjalnie na końcu bo każdy wie co dalej. W warunkach polskich pewnie większość koncernów marzyłoby o skorzystaniu z opcji spadku cen węgla kamiennego na rynku światowym i podniesienia marzy w wytwarzaniu przez spadek cen paliwa. Wiemy też, że będzie jak zawsze i energetyka będzie musiała przyjąć część kosztów górnictwa albo poprzez przejmowanie kopalń do spółek lub też specjalne kontrakty na rynku krajowym, inaczej dojdzie wkrótce do powtórek ze styczniowych górniczych strajków. Tu więc też… niedobry rynkowy klimat.

Czy wiec koncerny skazane są na wymarcie? Czy atakowane ze wszystkich stron nową zdecentralizowaną (i subsydiowaną) energetyką, agresywna konkurencją w segmencie sprzedażowym i koniecznością wdrażanych zgodnie z unijnymi regulacjami lub politycznym naciskiem inwestycji? Mamuty też nie miały szans ale… przecież u nich nie zmienił się klimat. Nadzieją dużej energetyki paradoksalnie jest… blackout. Brak energii w wytwarzaniu, brak dostaw nawet przez kilkanaście minut lub kilka godzin pokazując naszemu totalnie uzależnionemu od smartfonów i telewizji społeczeństwu, że bezpieczeństwo energetyczne jest kluczowe, a straty większe od wszelkich potencjalnych i nowo-ekonomicznych zysków. Wówczas koszty energii w hurcie szybują wysoko, a agresywni gracze sprzedażowi maja wielki problem z cash flowem (casus rynku Kalifornii 2000). Tu duża energetyka prowadząc dziś, wielkie polskie inwestycje, sama sobie szkodzi (wg reguł nowej ekonomii), bo oddala widmo braków dostaw energii, jednocześnie przyjmując wielkie obciążenia finansowe i podnosząc sobie koszty. Chyba jedynie paradoksalnie korzystnie zadziała nowa polska ustawa o OZE pokaże rzeczywiste koszty inwestowania w małe prosumenckie instalacje i rzeczywiste możliwości odbioru z nich energii i czy rzeczywiście wspomogą one system energetyczny, a nawet jeszcze głębsze pytanie – czy dzisiejszy system energetyczny jest jeszcze potrzebny? Ludzie wybijając mamuty musieli się też przystosować pewnie do chwilowego głodu. Może też i teraz trzeba spróbować z własnym panelem na dachu i latarką w szafce…

Źródło: Blog Konrada Świrskiego Energetyka & IT