Szczepański: Energetyczne znaki zapytania przed Brexitem

29 lutego 2016, 07:30 Energetyka

KOMENTARZ

Marcin Szczepański

Współpracownik BiznesAlert.pl

Już 23 czerwca Brytyjczycy staną przed najpoważniejszym dylematem politycznym od ponad 40 lat. I choć premier Cameron zdążył już uznać wynik negocjacji z UE za swój sukces to sondaże pokazują, że wynik referendum nadal nie jest przesądzony. Co Brexit może oznaczać dla sektora energetycznego?

Energetyka nie znajduje się może wśród kluczowych tematów pojawiających się przy okazji debaty na temat przyszłości Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej ale nie przeszkadza to zwolennikom Brexitu przedstawiać szeregu argumentów o charakterze energetycznym na potwierdzenie swojej tezy, że rodakom Szekspira lepiej będzie poza strukturami unijnymi.

Większość z nich skupia się na unijnej polityce klimatycznej, która, zdaniem zwolenników Brexitu, ma ograniczać brytyjską swobodę w kształtowaniu własnej wizji niskoemisyjnej przyszłości. Problem w tym, że argumenty te są w większości zupełnie nietrafione. W niedawnym komentarzu celnie podważają je dwaj eksperci Oxford Institute for Energy Studies – David Buchan oraz Malcolm Keay.

Po pierwsze i najważniejsze, unijne regulacje klimatyczne w żadnym aspekcie nie wykraczają poza to, co dobrowolnie przyjęła sama Izba Gmin. Ustawa klimatyczna z 2008 roku nałożyła na rząd cel w postaci 15 proc. udziału OZE w konsumpcji energii do roku 2020 a także postawiła bardziej długofalowy cel zredukowania emisji o 80 proc. do połowy XXI wieku. Jest to najbardziej ambitny cel klimatyczny spośród wszystkich krajów członkowskich UE, który uzupełniony jest jeszcze „planami pięcioletnimi” w postaci budżetów węglowych na każde pięciolecie.

Oczywiście osobną sprawą jest czy uda się te cele zrealizować – wiele wskazuje, że cel na rok 2020 nie zostanie wykonany ale nie zmienia to faktu, że ograniczenie to Wielka Brytania nałożyła na siebie sama. Co więcej, to w dużej mierze dzięki brytyjskiemu lobbingowi Unia Europejska zrezygnowała w zeszłym roku z nakładania na kraje członkowskie kolejnych wiążących celów w zakresie udziału energetyki odnawialnej po 2020 roku.

Podobnie jest w przypadku unijnego systemu handlu emisjami (ETS). Wielka Brytania opowiadała się za silnym mechanizmem rynkowym i mocno naciskała na reformę obecnego kształtu systemu, który nie spełnia swoich założeń. Również tutaj brytyjski rząd wyprzedził rozwiązania unijne wprowadzając tzw. carbon price.

Faktem jest, iż unijne dyrektywy mające za cel ograniczenie emisji szkodliwych gazów (LCPD oraz IED) wpłynęły bezpośrednio na falę zamknięć brytyjskich elektrowni węglowych a to z kolei bezpośrednio zagraża stabilności całego systemu energetycznego. Faktem jest jednak także to, że właściciele tychże elektrowni często wykorzystywali przydzielone im normy emisji szybciej niż planowano chcąc skorzystać na niskich cenach węgla na rynku zarzucając przy tym zupełnie koncepcję modernizacji siłowni by dostosować je do zaostrzonych norm emisyjnych. Rachunek ekonomiczny zwyciężył więc nad kwestiami bezpieczeństwa energetycznego.

Widać więc wyraźnie, że ograniczenia w zakresie polityki klimatycznej w zdecydowanej większości nie pochodzą z Brukseli a z Londynu i nie słychać specjalnych głosów przeciwko tym rozwiązaniom z żadnej ze stron brytyjskiej sceny politycznej.

Mówią o miejscu Wielkiej Brytanii w europejskim systemie energetycznym nie można pominąć kwestii infrastrukturalnych. Mniej więcej od początku XXI wieku stało się jasne, że dotychczasowa polityka niezależności energetycznej Londynu nie ma już racji bytu za sprawą kurczących się zasobów ropy i gazu na Morzu Północnym. Jedyną alternatywą stało się więc wzmocnienie połączeń z kontynentem. Istniejące i planowane interkonektory energetyczne i gazowe pełnią i pełnić będą istotną rolę w brytyjskim bilansie energetycznym.

Oczywiście samo ewentualne wystąpienie Wielkiej Brytanii z UE nie sprawi, że połączenia te staną się bezużyteczne. Wręcz przeciwnie, trudno wyobrazić sobie by wielcy gracze na brytyjskim rynku (cztery koncerny spośród tzw. „wielkiej szóstki” to firmy spoza Wielkiej Brytanii) pogodzili się z poważnymi stratami finansowymi odcinając się od dostaw z kontynentu. Udałoby się zapewne wypracować satysfakcjonujący obie strony model współpracy ale byłby to proces czasochłonny i niesprzyjający stabilizacji rynkowej.

Warto też pamiętać o jednym istotnym argumencie w tym rozrachunku – nazywa się on Irlandia. Po pierwsze kraj ten uzależniony jest energetycznie od Wielkiej Brytanii (zarówno w kwestii dostaw energii jak i połączeń z innymi krajami UE). Trudno sobie wyobrazić by Irlandia była w stanie ponieść koszty ułożenie nowych interkonektorów do Francji. Po drugie, system energetyczny Irlandii Północnej jest de facto częścią sieci przesyłowej Irlandii i nagłe odcięcie jej od dostaw energii stanowiłoby nie lada wyzwanie dla rządu w Londynie.

Nie ulega więc wątpliwości, że jakiś model współpracy infrastrukturalnej musiałby zostać prędzej czy później wypracowany ale nie obyłoby się to bez sporych perturbacji dla obu stron.

Kwestią dyskusyjną jest z kolei inny argument zwolenników Brexitu a mianowicie, że wychodząc z Unii Wielka Brytania miałaby większy wpływ i pole manewru w globalnych instytucjach i porozumieniach energetycznych. Prawdą jest, że Londyn zyskałby większą samodzielność bez konieczności konsultacji stanowisk z Brukselą, Paryżem czy Berlinem. Natomiast czy podniosłoby to prestiż Wielkiej Brytanii? Tutaj wchodzi do gry element brytyjskiej psychologii narodowe, jakim jest tzw’ „sen o potędze” a właściwie kwestia pogodzenia się z faktem, że Zjednoczone Królestwo nie jest już światową potęgą a średniej wielkości graczem nawet na skalę europejską. Czy dzięki uniezależnieniu się od UE głos Londynu byłby lepiej słyszalny na forum MAE, MAEA czy na konferencjach klimatycznych ONZ? Z pewnością natomiast spadłoby znaczenie stanowiska Londynu przy podejmowaniu decyzji wewnątrz Unii a to właśnie w tym otoczeniu Wielka Brytania będzie musiała nadal funkcjonować czy to się zwolennikom Brexitu podoba czy nie.

Oczywiście pojawiają się głosy mówiące, że Londyn mógłby dogadać się z Brukselą w formule zbliżonej do relacji UE z Norwegią czy Szwajcarią. Problem jednak w tym, że oba te kraje, wchodząc w sferę energetycznej współpracy z Brukselą godzą się w dużej mierze na jej ingerencję w swoje kwestie rynkowe i regulacyjne. Tymczasem istotą Brexitu jest właśnie chęć uniezależnienia się od „brukselskiego dyktatu”. Takie porozumienie byłoby więc w praktyce krokiem w tył dla izolacjonistycznych ambicji zwolenników wystąpienia z UE.

Z tego krótkiego wyliczenia wynika, że wystąpienie Wielkiej Brytanii z UE nie przyniosłoby trzęsienia ziemi w sferze energetycznej. Byłoby jednak z pewnością dodatkową komplikacją w chwiejnym bilansie energetycznym tego kraju. Nic więc dziwnego, że wszystkie duże koncerny energetyczne działające na brytyjskim rynku, zarówno je krajowe jak i zagraniczne, albo jasno lobbują za pozostaniem w UE albo milcząco wspierają przeciwników Brexitu.

W perspektywie czerwcowego referendum nie będzie to zapewne głos na wagę zwycięstwa jednej ze stron, jednak warto mieć na uwadze, że konsekwencje Brexitu na własnych kieszeniach mogą boleśnie odczuć wszyscy konsumenci energii na Wyspach.