Szulecki: „Czarne bzdury”, czyli wybujała wyobraźnia w obronie węgla

11 grudnia 2013, 12:28 Energia elektryczna

KOMENTARZ

Kacper Szulecki, doktor nauk społecznych, zajmuje się polityką klimatyczną i energetyczną w berlińskiej Hertie School of Governance, założyciel Instytutu Studiów nad Środowiskiem i Polityką (ESPRi) we Wrocławiu, członek redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”

 

Niezależnie od opinii lobbystów i nadwornych ekspertów, Polska dalej stoi w UE na marginesowej pozycji, jeśli chodzi o politykę energetyczną i klimatyczną. Zawdzięcza to nie swojemu koszykowi energetycznemu, ale upartej i zacietrzewionej retoryce. Powielanie mitów lub wymyślanie faktów nie zmieni ani naszej pozycji, ani przyszłości sektora węglowego w Polsce.

W mediach można spotkać wiele dziwacznych opinii, jednak ta, która odpowiedzialnością za kryzys ekonomiczny w UE obarcza politykę energetyczną i klimatyczną, jest już obrażaniem rozumu opinii publicznej. Poza tym, że w oczywisty sposób nie zgadzają się daty (początek kryzysu a pakiet klimatyczny), to nie zgadzają się też liczby i fakty. Polityka klimatyczna Unii – co tak naprawdę sprowadza się do wymagającego reformy systemu ETS – w związku ze stale spadającą ceną uprawnień do emisji miała znikomy wpływ na gospodarkę w ogóle. Tam gdzie ten wpływ się pojawiał, był raczej pozytywny – ETS np. ukierunkowywał inwestycje w efektywność energetyczną części sektorów energochłonnych. Jak sugerują badania i symulacje paryskiego IDDRI, nawet znaczna podwyżka cen certyfikatów emisyjnych (do 30 euro, czyli poprzez backloading – nieosiągalna), miałaby na polski przemysł energochłonny marginalny wpływ. Pamiętajmy też, że wszystkie pieniądze, które przedsiębiorstwa muszą wydać na dodatkowe uprawnienia do emisji, nie trafiają później do Brukseli. Trafiają do budżetu państwa, czyli z punktu widzenia krajowej gospodarki – wszystko zostaje w rodzinie.

Polityka energetyczna – czy raczej ta jej część, która tak boli pro-węglowych komentatorów – to przede wszystkim wspieranie energetyki odnawialnej. Pytanie o to, dlaczego tak bolesne są dopłaty do OZE, a subsydia dla węgla czy coraz wyższe dopłaty do energii jądrowej nie wymagałoby odrębnego tekstu – dotyka bowiem sedna ekonomii politycznej sektora energetycznego (czyli kwestii „kto na tym wszystkim zarabia, a kto zarabia na OZE?”). Jak jednak wytłumaczyć to, że kraje o ambitnych programach promocji OZE – jak Niemcy czy Dania – przetrwały kryzys niemal bez szwanku, a RFN notuje przy tym coraz większą nadwyżkę eksportu? Przecież w oczach myślących prostym schematem komentatorów, OZE to wyższe ceny energii, a te przekładają się automatycznie na ucieczkę przemysłu i zarzynanie gospodarki.

Żadne z powyższych nie jest prawdą. Rozwój OZE nie jest podstawowym czynnikiem wzrostu ceny energii, w Niemczech są nim np. marże firm energetycznych. Jeśli już, to OZE przyczyniają się bezpośrednio jedynie do spadku ceny hurtowej prądu (o ponad 20%, czyli prawie 6 miliardów euro rocznie), na czym wielki przemysł w oczywisty sposób korzysta. Wyższe ceny energii to także nie jest jednoznaczne przekleństwo. Myślenie w kategoriach czysto podażowych – że energii ma być dużo i ma być tania, żebyśmy mogli jej jak najwięcej używać (i marnować) jest typowe dla postkomunistycznego dziedzictwa gospodarki centralnego planowania i indywidualnego marnotrawstwa. Wyższe ceny energii są impulsem do zmiany po stronie popytowej – do oszczędzania energii i inwestycji w efektywność, które summa summarum ograniczają koszt energii.

Amerykanie zawsze mieli tańsze paliwa. Jaki jest efekt? Bezwarunkowe przywiązanie do samochodów o mamuciej pojemności silnika. Nie musimy i nie powinniśmy się z nimi w tym względzie ścigać.

Czy wyższe ceny energii oznaczają ucieczkę przemysłu? Na razie trudno o dowody, że tak jest, bo decyzja o relokacji ma zawsze więcej niż jeden powód – a w UE wyższe są przede wszystkim koszty pracy. Warto pamiętać, że energia jest tylko małym ułamkiem kosztów większości sektorów przemysłu (np., dla przemysłu samochodowego to 1-3%). Jeśli firma przenosi produkcje z Europy do, dajmy na to, Indonezji, to wskazywanie „polityki energetycznej i klimatycznej” jako powodu należy traktować jako łatwą wymówkę. Zawsze lepiej w oficjalnym oświadczeniu znaleźć takiego kozła ofiarnego niż powiedzieć „chcieliśmy płacić niższe podatki i głodowe pensje, a w ogóle to rynek zbytu mamy teraz niemal w całości w Azji, więc oszczędzimy jeszcze na transporcie”.

Niestety, zamiast dyskutować o faktach i myśleć jak Europę wyciągnąć z kryzysu ekonomicznego oraz efektywnie reformować sektor energetyczny, „zielonym bzdurom” przeciwstawiane są „czarne bzdury”. To, czy premier Wielkiej Brytanii faktycznie obraził się na mechanizmy wsparcia OZE, nie jest jasne. Pewne jest natomiast, że na warszawskim Szczycie Klimatycznym rząd Jej Królewskiej Mości optował za ambitną polityką klimatyczną – w tym za jednostronnymi i wiążącymi celami dla UE. Poszukiwanie w Cameronie sojusznika dla krajowej bitwy o węgiel, co zdaje się czynić prezeska Instytutu Kościuszki pani Albrycht, jest myśleniem życzeniowym. Wielka Brytania, tak jak i inne rządy zachodniej Europy i Komisja Europejska, dobrze rozumieją, że polityka klimatyczna jest impulsem dla rozwoju i innowacyjności, a UE nie tylko nie jest osamotnionym radykałem, ale dała się wyprzedzić innym światowym gospodarkom do tego stopnia, ze jeśli nie zmobilizujemy się w ciągu najbliższego roku, cały ten klimatyczny pociąg może nam na zawsze odjechać.

Piszę to z perspektywy gospodarczej, nie środowiskowej – ta druga jest jednoznaczna i oczywista. Polityka klimatyczna i wycena emisji CO2 oznacza jedynie urealistycznienie ceny energii z węgla i innych kopalin o koszty, które zazwyczaj ponosił ktoś inny (tzn. obywatele i środowisko, a nie producenci energii). Polska powinna już dziś na poważnie zacząć planowanie transformacji swojego sektora energetycznego, bo pokładanie nadziei w węglu i modlitwy o to, że reszta Europy nagle zmieni nastawienie, jest przykładem ogromnej krótkowzroczności polityków.