– W Kijowie dzisiaj żyje się dwiema sprawami. Pierwsza (długoterminowa) to wybory prezydenckie zaplanowane na 31 marca tego roku (pokazuje to też jaki horyzont czasu jest tu uznawany za długi). Druga sprawa znacznie ważniejsza jest kwestią przejścia przez ulice. Po dłuższym czasie ze śniegiem i mrozem przyszła odwilż, ale z małym mrozem w nocy – pisze prof. dr hab. inż. Konrad Świrski z Politechniki Warszawskiej oraz prezes firmy Transition Technologies.
Przemierzając Kijów można wybrać dwie strategie – taplanie się w rozpuszczających się zwałach brudnego śniegu (dotyczy to wszystkich bocznych nieodśnieżonych ulic), albo przejście przez te oczyszczone – ale za to w nocy pokryte wodą, więc teraz z delikatną lodową pokrywą. Ponieważ cały Kijów to góry i doliny, więc można uprawiać wszelkie rodzaje lodowych ślizgów na butach, od biegów płaskich, po te pod zamarzniętą górę, aż finalnie po różne formy zjazdów alpejskich. Pokazuje to też współczesną Ukrainę w pigułce – albo coś w ogóle nie działa i trzeba przetrwać, albo coś wydaje się, że działa (ale tylko się wydaje), więc i tak też trzeba walczyć o przetrwanie.
Długi spis kandydatów na Prezydenta
Marcowe wybory to kluczowe zdarzenie polityczne, które uformuje Ukrainę pewnie na kolejną dekadę. Polityczna paleta kandydatów jest bardzo barwna bowiem warunki zgłoszenia się na Prezydenta są dość proste – skończone 35 lat, rezydent Ukrainy od 10 lat oraz znajomość języka ukraińskiego. Dodatkowo kandydat (a właściwie popierająca go partia polityczna) musi wnieść opłatę 2,5 miliona hrywien ( 325 tys. PLN). Przy tych niewygórowanych wymaganiach lista kandydatów rośnie imponująco i na dziś liczy około 25 nazwisk. Około, bo czas na rejestrację upływa 4 lutego i ocenia się, że finalnie kandydatów będzie pomiędzy 30 a 40. Lista do głosowania będzie więc wyjątkowo długa, bo wszyscy muszą znaleźć się na jednej kartce. W historii wyborów na Ukrainie często też zdarzało się „pod-rejestrowanie” kandydatów o takich samych nazwiskach jak faworyci, oczywiście aby przechwycić i podzielić wyborców, a nawet jak brakowało osób o takich samych nazwiskach, to niektórzy zmieniali swoje i wyrabiali nowe dokumenty specjalnie na wybory. W tym roku przebogato, ale tak naprawdę liczy się ścisła czołówka 3 kandydatów, w której dochodzi do ciągłych przetasowań. Oczywiście ważny jest obecny Prezydent Petro Poroszenko, którego główne atuty to kontrola obecnych struktur państwowych i mediów. Prezydent stawia na siłę i bezpieczeństwo (armia i obrona terytorium Ukrainy), tożsamość narodową (język oraz uniezależnienie prawosławnego kościoła Ukrainy od Rosji), a w sferze gospodarczej kieruje się w stronę zachodniej Europy i coraz bardziej zliberalizowanej gospodarki, a o gospodarce wie wiele, bo jest jednym z najbogatszych oligarchów Ukrainy (właściciel fabryk słynnych słodyczy). Przez długi czas nie miał najlepszych notowań, ale po intensywnej kampanii zaczyna piąć się w górę i w ostatnim badaniu jest już drugi. Druga kluczowa osoba to jego odwieczna rywalka Julia Timoszenko, która przegrała z Poroszenko poprzednie wybory. Dziś liderka największej partii opozycyjnej, piękna (przynajmniej na plakatach) kandydatka przez chwilę nawet prowadziła zdecydowanie w sondażach, teraz jest trzecia. Julia to także kurs proeuropejski (przynajmniej zadeklarowany), ale i wielka niepewność wobec wcześniejszych relacji z Rosją. Timoszenko była odpowiedzialna za umowy gazowe i za to też była sądzona i skazana – spędziła kilka miesięcy w więzieniu. Największą niespodzianką jest ktoś zupełnie z zewnątrz dotychczasowej polityki – aktor i satyryk Vladimir Zelenskiy. Bardzo popularny na Ukrainie, nakręcił dwa sezony czegoś w rodzaju sitcomu wyśmiewającego przywary krajowej polityki – „Prezydent – Sługa Narodu”, gdzie wcielił się w rolę nauczyciela startującego (i wygrywającego) w wyborach. Teraz Vladimir ma hasło wyborcze, będące właśnie tytułem sitcomu i zadziwiające poparcie ok. 25 % i liderowanie w ostatnim sondażu. Duża część młodzieży i wszyscy zniechęceni polityką (o co jak wiadomo nadzwyczaj łatwo) chcą głosować na niego, mówiąc że przynajmniej przez kilka lat będzie można się pośmiać. Kandydaci mają swoje zalety i swoje grupy poparcia, mają też i silne i słabe punkty. Poroszenko, który wygrał łatwo poprzednie starcie i miał olbrzymie poparcie, powoli je rozproszył, bo Ukraińcy wskazują, że nie sprzedał albo przynajmniej nie oddał kontroli nad swoim imperium gospodarczym, co obiecał 5 lat temu (dlaczego nas to nie dziwi?), umieścił swoją żonę (oczywiście nie mającą żadnego doświadczenia) na czele wpływowej organizacji rozdającej środki na kulturę (dlaczego nas to …?) oraz, że europejski kurs i reklamowana europejska pomoc wcale nie daje żadnych pieniędzy prostym ludziom, a przynosi podwyżki (dlaczego …?). Timoszenko z kolei ma duży elektorat zatwardziałych przeciwników pamiętających jej kontrakty i układy z Rosja oraz wielkie niejasności dotyczące swojego i rodzinnego majątku. Zelenskiy na koniec to oczywiście nie idealistyczny ludowy komediant i stosunkowo młody potencjalny prezydent o dobrej aparycji, a nowy kandydat-figurant, mający poparcie Ihora Kołomojskiego – słynnego ukraińskiego oligarchy i zaciekłego przeciwnika Poroszenki. Wszystko wyciągają zresztą dobrze zorientowane w niuansach ukraińskie media i dziennikarze i tu naprawdę są ostrzy w wywiadach i artykułach, więc polscy politycy nie powinni narzekać na rodzime media.
Wybory w cieniu gazu i energii?
Dość istotną lekcję o prymacie wyborów nad liberalnym handlem energią otrzymaliśmy w Polsce na koniec poprzedniego roku, przy nowej „ustawie o prądzie”, która (przy jednoznacznym poparciu wszystkich sił politycznych) jak na dziś zdemontowała wolny rynek i spowodowała, że nikt nie wie jak energię sprzedawać. Na tym tle Ukraina wydaje się krajem szybko i zdecydowanie zmieniającym sektor energetyczny – wchodzą tam bowiem w życie kluczowe reformy. Oczywiście nikt z ukraińskich polityków nie chciałby ich wdrażać tak po prostu i to na dodatek w 2019, gdzie poza wyborami prezydenckimi odbędą się także na jesieni i wybory parlamentarne. Jednak warunkiem udzielania przez MFW i EBOiR kredytów, które są kluczowe dla ukraińskiego budżetu są właśnie reformy – więc Ukraina wchodzi w ścieżkę liberalizowanych rynków energii i szybkich podwyżek cen gazu. Reforma energii jest na razie niezauważalna, bo zaplanowana na lipiec 2019. Wolna sprzedaż energii na rynku hurtowym wciąż wydaje się czymś dziwnym dla przyzwyczajonych do innego sytemu koncernów energetycznych. Dla samych klientów indywidualnych wprowadzono na razie rozdział rachunków na płatności za energię i dystrybucję, otwierając drogę dla konkurencji także na rynku detalicznym. Prawda jest niestety brutalna – dzisiejsza cena energii dla klientów indywidualnych (typowy odpowiednik naszej G11 dla średniej wielkości rodziny) to ok. 5 euro centów (ok. 22 groszy/kWh), co wydaje się bajeczne w porównaniu do naszych rachunków (60 groszy i ustawa blokująca podwyżki). Politycznie dla ludności sprzedaje się reformę jako możliwość przyszłej konkurencji i większość zwykłych osób oczekuje zniżek, my po doświadczeniach rynkowych wiemy co będzie. Wszyscy eksperci zresztą widzą, że tak naprawdę reforma rynku energii daje możliwość wprowadzenia ścieżki urealnienia cen (ocenia się, że podwyżki będą dwukrotne), ale przy zdjęciu politycznej odpowiedzialności. Na razie rachunki są w miarę stałe, więc jeszcze problemu w wyborach nie ma (w przeciwieństwie do nas). O wiele goręcej jest na rynku gazu i o gazie mówią wszyscy. Ukraina została zmuszona realizować ścieżkę wzrostu cen i w listopadzie Premier Hrojsman ogłosił wzrost taryf dla ludności o ok. 23 % i teraz m3 gazu to 8,55 hrywien (przeliczając na kWh jak na naszym rachunku daje to cenę ok 1,1 zł za kWh). To niemało (nasze średnie ceny to 1,3 zł/kWh), a gaz to właściwie całe ogrzewanie Ukrainy w indywidualnych domach, jak też i ciepło generowane w systemach ciepłowniczych (największe elektrociepłownie Kijowa są opalane gazem). Gaz jest więc wszechobecny w rozmowach politycznych zarówno w telewizji jak i w zwykłych opowieściach ludzi i wszyscy z cenami są dobrze obeznani. Strategia Kandydatów wobec gazu też jest ciekawa – obecny Prezydent umiejętnie zrzucił odpowiedzialność za podwyżki na Premiera (który zasłonił się budżetem i MFW) i dystansuje się od problemu, ale zwykle podkreśla konieczność uniezależnienia się od dostaw z Rosji – to kluczowa sprawa dla Ukrainy wobec potencjalnego zamknięcia połączeń tranzytowych przez Ukrainę wobec budowy Nordstream II.
Julia Timoszenko natomiast z ceny gazu dla ludności zrobiła silny punkt kampanii, obiecując obniżkę ceny z 8,55 o połowę, a potem nawet konkretniej do 3,55 hrywny za m3 oraz postulując rozwiązanie krajowego monopolisty Naftohazu. Julia punktuje, że skoro wydobywa się na Ukrainie gaz (a teraz to nawet ponad 60 % zużycia pochodzi z kraju) to i cena powinna być niska, bo koszt tak naprawdę ok. 100 $ za 1000 m3. Argumenty działają na potencjalnych wyborców różnie, jedni się zgadzają, inni przypominają, że to właśnie Timoszenko jak była we władzach, podpisała w 2009 roku 10 letnia umowę gazową z Rosją, gdzie niezmiernie skomplikowane formuły obliczeniowe przez pewien czas wybijały ceny w chmury (nawet do ok. 480 $/1000 m3). Dla otrzymania zniżek Ukraina musiała uciekać się do ustępstw politycznych (jak z Krymem i Flotą Czarnomorską) co potem było też i punktem zapalnym dla całej aneksji Krymu po pomarańczowej rewolucji. Za problemy z umowami Julia była nawet skazana i odbyła część kary w więzieniu (wychodząc w aureoli męczennicy dla swoich zwolenników). Jednak wielu ludzi sceptycznie patrzy na jej gazowe obietnice i duża część wiąże ją jednak z Gazpromem i interesami Rosji.
Co interesujące – obecny „czarny koń” wyborów – Zelenskiy w ogóle nie zabiera głosu o energetyce i gazie, w ogóle nie zabiera głosu w żadnych sprawach, opierając swoją kampanię na dobrym wyglądzie i haśle „Prezydent – Sługa Narodu” co jak widać nawet działa. Tymczasem niezależnie od wyborów w obszarze gazowym Ukrainy dzieje się naprawdę dużo. Ukraina zużywa rocznie ok. 32 mld m3 (dwukrotność polskiego zużycia) i od 2015 właściwie przestała kupować gaz od Rosji. Poprzez silne ograniczanie zużycia, programy oszczędnościowe i zwiększenie wydobycia krajowego, import został zredukowany do 14 mld m3 i to głównie z Unii Europejskiej (dla porównania historycznie w rekordowym 2007 zaimportowali z Gazpromu prawie 57 mld m3, więc postęp jest ogromny). Ukraiński Naftohaz wygrał postepowanie arbitrażowe z Gazpromem (12,5 mld dolarów) i toczy się wielka biznesowa walka o odszkodowania, co wraz z obecną sytuacją polityczną Ukraina-Rosja uniemożliwia podpisanie jakiegokolwiek długoterminowego kontraktu na dostawy albo przesył gazu sieciami ukraińskimi. Strategia Rosji jest zresztą prosta – za pomocą Nordstream II i Turkish Stream (nowy gazociąg na południu) tak naprawdę chce całkowicie odciąć przesył gazu do Europy rurociągiem przez Ukrainę (co pozbawi ukraiński budżet ogromnych środków za tranzyt), w zamian za co Ukraińcy atakują arbitrażami i wysokimi cenami dopóki jeszcze inne rurociągi nie są gotowe. Tak naprawdę oczywiście też nikt nie mówi, a wszyscy widzą, że importowany przez Ukrainę gaz z Unii to ten sam, który najpierw przepłynął przez jej terytorium z Rosji, ale na fakturach są już nazwy innych pośredników z innych państw. Kandydaci na Prezydenta znowu strategiczne podchodzą do gazowych układanek w różny sposób – Poroszenko zdecydowanie w kierunku niezależności, Timoszenko – każdy widzi w niej zagrożenie kolejnej gazowej podległości pod Gazprom, a Zelenskiy mówi (co przeraża najbardziej), że wszystkie sprawy z Rosją da się rozwiązać w bezpośredniej rozmowie w cztery oczy z Putinem.
Stępiński: Układ o Ukrainie i Nord Stream 2 poczeka na wybory
Ukraińskie wybory a sprawa polska (energetycznie i gazowo)
Tu niestety z obu stron na razie wieje zimowym chłodem. Oba państwa, których wspólny potencjał to 3 lub 2-gie miejsce w Europie (ludnościowo lub powierzchniowo) , grają zdecydowanie osobno i na dziś mają tylko drugoplanowe pozycje w polityce europejskiej. Wzajemne uwarunkowania historyczne wciąż kładą się cieniem na teraźniejszość, a wspólna polityka nawet ta energetyczna i gazowa, pozostaje w sferze marzeń. Tymczasem oba państwa mają wiele do zaoferowania. Ukraina to potencjalnie źródło taniego importu energii z elektrowni jądrowych (ich cena rynku hurtowego jest powalająco niska), a nadwyżki produkcyjne na rynku mogłyby być możliwe do przesłania przy odbudowie linii 750 kV (na razie prace przygotowawcze prowadzi się tylko po stronie ukraińskiej). Ukraina z kolei, jeśli zachowa się obecny kurs polityczny to z radością powitałaby integracje systemu elektroenergetycznego z unijnym, odłączając się od rosyjskiego. Kwestia dostaw gazu dla Ukrainy to kolejny punkt dla być albo nie być ukraińskiej niezawisłości, a warto też popatrzeć na ukraińskie magazyny gazu (jedne z największych w Europie – prawie 30 mld m3), które mogłyby pomóc także i naszemu systemowi. Jednak ze strony Polski, raczej na dziś nikt Ukrainy nie traktuje poważnie, czekając z jednej strony na wynik wyborów, z drugiej zaś w przekonaniu, że i tak będzie ciężko się dogadać. To oczywiście widoczne jest na Ukrainie, gdzie opadł jakikolwiek entuzjazm czy oczekiwanie, że Polska może być pomostem na drodze do Zachodu (który też Ukraińcy widzą nieco bardziej entuzjastycznie od nas). Na tym tle jasnymi punktami jest wzajemna integracja na poziomie milionów ukraińskich pracowników w Polsce i coraz szersza wymiana informacji, wiedzy i znajomości zwykłych ludzi. Do ukraińskich kin weszła też nowa patriotyczna produkcja „Kruty”, o bohaterskiej walce ukraińskich studentów i gimnazjalistów w 1918 roku. Na szczęście (dla stosunków polsko-ukraińskich) Kruty to stacja kolejowa niedaleko Kijowa, gdzie w styczniu 1918 doszło do starcia pospiesznie formowanych patriotycznych sotni młodzieży kijowskiej z Ukraińskiej Republiki Ludowej z nadciągającymi, przeważającymi oddziałami Armii Czerwonej.
Kruty są zupełnie nieznane u nas – po pierwsze to Ukraińska Republika Ludowa (ta część centralna i wschodnia), z którą akurat nie walczyliśmy w tym czasie. W Krutach był też Simon Petlura, z którym potem Piłsudski zawiązał sojusz. Po krótki epizodzie tymczasowej wolności Ukrainy, ówczesna Rosja Radziecka postanowiła włączyć ją ponownie do macierzy wysyłając swoje „braterskie” oddziały. Siły ukraińskie były słabe i w obliczu zagrożenia rząd wystosował odezwę do młodzieży – zgłaszali się studenci oraz gimnazjaliści (to odpowiednich dzisiejszych licealistów), z których sformowano drobne oddziały nawet bez jakiegoś przeszkolenia wojskowego. Około 120 z nich wraz z kilkudziesięcioma tzw. Wolnymi Kozakami (rodzaj ochotniczej milicji) rzucono aby powstrzymać zagon ponad 4 tysięcy dobrze uzbrojonych bolszewików. Po dwudniowej bohaterskiej walce wszyscy młodzi obrońcy zginęli albo zostali rozstrzelani przez czerwonoarmistów tworząc legendę męczenników walczących o wolną Ukrainę. Co charakterystyczne – zupełnie dwie różne historie można przeczytać w Wikipedii w języku rosyjskim (tam znajdziemy informację, że tej bitwy „prawie nie było”, a co najwyżej, że kilku studentów raniono, a Armia Czerwona wygrała jak zawsze bez strat). W wersji ukraińskiej Kruty są narodowymi Termopilami (w niektórych opisach liczba obrońców to właśnie 300), a walka trwała do końca dopóki niedobitki nie zginęły męczeńską śmiercią. Te problemy z wersjami rosyjskimi przypominają mi moją rozmowę z pewną (przemiła zresztą) rosyjską rodziną, przebywająca czasowo w Polsce i zdziwiona, że 15 sierpnia było bardzo pusto na ulicach i w pociągach. Kiedy tłumaczyłem, że 15 sierpnia jest u nas świętem religijnym i jeszcze pamiętnym dniem powstrzymania Armii Czerwonej, która parła na zachód widziałem tylko kompletnie zdziwione oczy i nieprzekonane spojrzenia. W końcu w ich historii nie było żadnej Bitwy Warszawskiej, a Krasnaja Armia jest zawsze „niepobidzimaja”.
Patrząc na Radzymin i Kruty i nieliczne dobre wspólne epizody lat 1918-1920 – w końcu nic tak nie łączy jak wspólny wróg – nawet energetycznie i gazowo, więc wszystko w naszych relacjach może się jeszcze zdarzyć.
Źródło: Blog Konrada Świrskiego