Na łamach wpolityce.pl publicysta Łukasz Warzecha demaskuje mity na temat tak zwanej opłaty zapasowej, czyli podatku mającego finansować utrzymywanie przez państwo rezerw ropy naftowej.
– Po pierwsze – opłata zapasowa nie została wprowadzona „przez rząd”. Wprowadził ją Sejm w drodze „Ustawy o zmianie ustawy o zapasach ropy naftowej, produktów naftowych i gazu ziemnego oraz zasadach postępowania w sytuacjach zagrożenia bezpieczeństwa paliwowego państwa i zakłóceń na rynku naftowym oraz o zmianie niektórych innych ustaw”, przegłosowanej w kwietniu 2014 r. I uwaga: ustawa przeszła bez jednego głosu sprzeciwu. Za była nie tylko cała koalicja, ale także cała opozycja, z PiS włącznie (z tej partii w ogóle nie głosowało 13 posłów). To wyjaśnia, dlaczego PiS w sprawie opłaty zapasowej milczy – musiałby bowiem skierować krytykę przeciwko samemu sobie – wskazuje Warzecha. – Po drugie – ustawa nie została wprowadzona „żeby skorzystać na spadających cenach ropy”, bo głosowano nad nią w czasie, gdy baryłka czarnego złota kosztowała o kilkadziesiąt dolarów więcej niż dzisiaj. Prace zaś nad projektem trwały już od kilku lat. Termin wejścia w życie ustawy, a więc i opłaty zapasowej, został ustalony na 1 stycznia 2015 r., a przecież nikt wówczas nie mógł przewidzieć sytuacji na rynku w obecnym momencie.
– Po trzecie – skutki ustawy dla konsumentów nie są oczywiste. Głównym celem nowej regulacji było stopniowe przekazywanie w zarząd państwa zapasów ropy (docelowo do 2017 r. będzie to 30 proc. zapasów), które dotychczas musieli magazynować i nimi zarządzać dystrybutorzy paliw. Teraz zajmie się tym Agencja Rezerw Materiałowych, co zwiększa kontrolę państwa nad zapasami paliw, a więc ma posłużyć zwiększeniu bezpieczeństwa energetycznego państwa, tworząc tzw. zapas agencyjny (dodatkowy wobec istniejącego zapasu państwowego, zarządzanego przez Ministerstwo Gospodarki) – pisze publicysta. – W zamian do budżetu dystrybutorzy mają odprowadzać kontrowersyjną opłatę zapasową. Czy to jednak musi oznaczać wzrost cen na stacjach? Nie wiadomo. W niektórych przypadkach koszty magazynowania mogły być wyższe niż opłata, a więc – przynajmniej teoretycznie – jej wprowadzenie mogłoby oznaczać nawet zmniejszenie obciążeń dla dystrybutorów. Szacunki mówią, że koszt magazynowania 10 proc. zapasów dotychczas utrzymywanych przez firmy (czyli tych, które teraz przeszły pod zarząd ARM) to 60 mln zł na rok. W innych przypadkach efekt jest odwrotny – wszystko zależy od tego, jak z kosztami magazynowania radzili sobie poszczególni importerzy ropy.
Warto dodać, że dla firm produkujących paliwa (importerów ropy) zmniejszenie obowiązkowych zapasów oznacza również mniejsze wahania wartości posiadanego surowca w zależności od cen ropy na świecie.
– Po czwarte – faktem jest, że posłowie nie zadbali o stworzenie mechanizmu, który zapobiegłby przerzuceniu kosztów opłaty na konsumentów. Być może jednak stworzenie takiego mechanizmu na rynku paliw nie było po prostu możliwe – wszak nie ma tu regulatora takiego jak Urząd Regulacji Energetyki – kończy wyliczenie autor wpolityce.pl
Źródło: Wpolityce.pl