Pucz w Birmie wynikał głównie z pobudek ambicjonalnych birmańskich wojskowych. Emocje budzi zawieszona obecnie budowa tamy Myitsone, która miała zalać obszar wielkości Singapuru i wytransferować prawie całą uzyskaną energię do Chin. Gdyby okazało się, że obecna junta wojskowa wznowi budowę tej tamy, to będzie namacalny symbol słabnącej pozycji Birmy w relacjach z Chinami – mówi dr hab. Michał Lubina, ekspert od spraw birmańskich oraz adiunkt w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ w rozmowie z BiznesAlert.pl.
BiznesAlert.pl Dlaczego wojskowi birmańscy zdecydowali się na pucz?
Dr hab. Michał Lubina: Najprawdopodobniej przyczyną wojskowego zamachu stanu były kwestie ambicjonalne ze strony birmańskiego wojska. Sprawa ta jest jednak bardzo złożona. W listopadzie 2020 roku w wyborach parlamentarnych zdecydowane zwycięstwo odniosła rządząca partia Narodowa Liga dla Demokracji (NLD) pod wodzą laureatki nagrody Nobla – Aung San Suu Kyi. Partia ta zdobyła 83 procent miejsc w parlamencie. Największa partia opozycyjna – Unia Solidarności i Rozwoju (USDP), która jest polityczną przybudówką wojskowych zdobyła niecałe siedem procent głosów. Początkowo wydawało się, że armia, która ma ogromny wpływ na życie polityczne i społeczne Birmy, zaakceptuje wyniki wyborów. Jednak w grudniu zaczęły docierać pewne sygnały niezadowolenia wojskowych z rezultatów wyborów. To niezadowolenie narastało, jednak rząd cywilny nie reagował. Armię birmańską prawdopodobnie ośmieliły wydarzenia w USA, gdzie ustępujący prezydent Trump kwestionował legalność i transparentność wyborów w Stanach Zjednoczonych. Od tego czasu zaczęła głośno domagać się powtórzenia wyborów, ponieważ w jej opinii doszło do kilku milionów fałszerstw procesu wyborczego. Nie pokazała jednak dowodów na poparcie tych zarzutów.
W tygodniu poprzedzającym zamach odbyła się konferencja prasowa, podczas której dziennikarze zadali pytanie rzecznikowi birmańskiej armii o to, czy planuje ona przeprowadzenie puczu. Ten odpowiedział: „nie potwierdzam, nie zaprzeczam”, elektryzując opinie publiczną. Jednak nikt nie spodziewał się rzeczywistego naruszenia statusu quo. Konstytucja z 2008 roku dawała armii niezwykle silną pozycję w kraju. Kontrolowała trzy resorty siłowe. Wojsko w zasadzie nie podlegało władzy cywilnej, dodatkowo miało zagwarantowaną mniejszość blokującą zmiany konstytucyjne. Ta sytuacja dawała mu możliwość współrządzenia bez brania odpowiedzialności. Patrząc na sytuację gospodarcza na świecie i pandemię, mało kto uważał, że wojsko będzie chciało przejmować władzę, zwłaszcza, że mało mogło na tym zyskać. Jednak jak to w życiu i polityce bywa, nie zawsze wygrywa zdrowy rozsądek. Czasami górę biorą emocję i ambicje, więc i w tym przypadku zapewne mieliśmy taki powód.
Czy rząd cywilny komunikował się z armią? Czy podjął próby załagodzenia kryzysu?
Takiej komunikacji po wyborach praktycznie nie było. Rząd cywilny zbagatelizował zarzuty armii, zwłaszcza, że wybory rzeczywiście były prawdziwym świętem birmańskiej demokracji. Armia poczuła się zlekceważona brakiem reakcji rządu cywilnego na zarzuty, dlatego też mając narzędzia do przeprowadzenia puczu, zdecydowała się ich użyć.
Internetowym symbolem tego puczu stał się filmik prezentujący kobietę uprawiającą aerobik z kolumną wozów wojskowych w tle, zmierzających w stronę dzielnicy rządowej, aby przeprowadzić aresztowania. Jej brak reakcji wywołał sensację w Internecie. Jak na pucz zareagowało społeczeństwo Birmy, które zgodnie z tym co Pan mówi, w większości wybrało władzę cywilną?
Ludzie na początku zareagowali spokojnie. To było dla nich zdarzenie, którego nikt się nie spodziewał. Mimo dyskusji z ostatnich tygodni, uważali, że nie ma praktycznych przesłanek do przeprowadzenia puczu. Po co obalać coś, co stworzyli sami generałowie? Gdy jednak obywatele przekonali się, że to nie żarty i zamach faktycznie nastąpił, rzucili się do bankomatów po oszczędności. Zaczęli kupować artykuły pierwszej potrzeby, głównie żywność. Można powiedzieć, że zachowali się bardzo rozsądnie w takiej sytuacji.
To jednak nie znaczy, że zaakceptowali ją. Dochodzi do wielu aktów społecznego niezadowolenia, np. poprzez uderzanie w gongi, garnki i patelnie, popularne normalnie w okresie Thingyan, birmańskiego Nowego Roku, bo symbolizuje wyganianie złych duchów. Strajkowali również lekarze w szpitalach w Rangunie, a wraz z nimi inne grupy zaczęły ogłaszać obywatelskie nieposłuszeństwo. W weekend, po tym jak junta wyłączyła Internet, doszło do pierwszych masowych protestów: kilkutysięcznych w sobotę i kilkudziesięciotysięcznych w niedziele. Te drugie były największymi protestami w Birmie od 2007 roku.
Na razie protesty są pokojowe, ale może się to zmienić. Wszystko zależy od reakcji władzy. Jeśli generałowie zachowają zimną krew i pozwolą się ludziom wykrzyczeć, jak w sąsiedniej Tajlandii albo na Białorusi, to do masakry nie dojdzie. Jednak do tej pory generałowie nigdy nie byli w stanie tolerować na dłuższą metę protestów: każde poprzednie masowe demonstracje w Birmie przeciwko generałom: w 1962, 1974, 1988 i 2007, kończyły się rozlewem krwi.
Jaka jest reakcja aktorów zewnętrznych na przewrót w Birmie? Jakie jest podejście Chin? Czy jest możliwe, że ten pucz był inspirowany z zewnątrz?
Jestem przekonany, że zamach został przeprowadzony całkowicie z inicjatywy birmańskich wojskowych. Nawet najbliższym sojusznikom nie zwykło się mówić o planach dotyczących przygotowania zamachu stanu, choćby dlatego, że takie działanie może zostać w ten sposób zdekonspirowane. Myślę, że Chińczycy i Rosjanie nie wiedzieli, że zamach stanu się odbędzie, natomiast zdawali sobie sprawę, że należy rozmawiać z wojskowymi i to czynili. Jeżeli chodzi o Chiny, trzeba pamiętać, że relacje z obalonym rządem były bardzo bliskie i trudno sobie wyobrazić, aby Chińczycy bardzo chcieli, aby rzeczywiście doszło do takiego zamachu. Birmańczycy, a w szczególności armia, nie interesują się za bardzo sprawami międzynarodowymi, więc i wpływ międzynarodowy uznałbym za ograniczony. Natomiast jeżeli chodzi o reakcję międzynarodowe, to jest ona jak najbardziej przewidywalna. Zachód potępia zamach stanu. W Azji część krajów się dystansuje, cześć de facto popiera zmianę, jak np. Tajlandia, która wydała oświadczenie, że to sprawa wewnętrzna Birmy. Podobne oświadczenia wydały Kambodża czy Filipiny. Nieco ostrzejsze oświadczenie pochodzi z Indii, które mówią o zaniepokojeniu. Jednak najbardziej niesamowite oświadczenie wydały Chiny, które poprzez państwową agencję informacyjną Xinhua nazwały ten pucz „osobistymi zmianami w rządzie”. Jednocześnie zaakcentowały niezadowolenie, podpisując się pod wspólnym komunikatem Rady Bezpieczeństwa ONZ i pozwalając swojej telewizji na pokazanie demonstracji w Birmie. Jednak Pekin nie pójdzie dalej w krytyce, bo długofalowo może najwięcej zyskać na zamachu. Potępienie go przez Zachód, a już szczególnie ponowne wprowadzenie sankcji doprowadzi do spadku pozycji międzynarodowej Birmy. Opadnie handel, załamią się inwestycje, wycofają pożyczkodawcy. Prawdopodobna presja Zachodu zmusi generałów do oparcia się o Chiny, które muszą teraz jedynie spokojnie czekać. Potem Pekin wystawi sowity rachunek za obronę generałów na arenie międzynarodowej. To kolejny przykład bezmyślności tego działania wojskowych, którzy będą rządzić krajem, w którym są znienawidzeni, który będzie miał trudności gospodarcze i jeszcze do tego Chiny czekające by go całkiem wyeksploatować.
Wspomniał Pan o gospodarce Birmy. Jaka będzie jej przyszłość po siłowej zmianie władzy z uwzględnieniem projektów energetycznych?
Zamach stanu może paradoksalnie wzmocnić branżę energetyczną, ale tylko w relacjach z sąsiadami. Birma ma spore zasoby gazu i ropy, już posiada połączenia ropociągowe i gazociągowe z Chinami. Jeżeli jednak chodzi o szerszy kontekst współpracy, to należy pamiętać o jednej ważnej rzeczy. Birma starała się równoważyć relacje z Chinami. Z jednej strony są dla niej głównym partnerem handlowym, a z drugiej budzą strach i obawy. Rząd cywilny Suu Kyi mądrze grał z Państwem Środka. Dużo obiecywał, podpisywał umowy i porozumienia, aby potem wszystkie te projekty na etapie realizacji maksymalnie opóźnić. Teraz po zmianie władzy sytuacja może się zmienić i te projekty powstaną, a wśród nich między innymi Chińsko-Birmański Korytarz Gospodarczy, specjalna strefa ekonomiczna Kyaukpyu, projekt budowy kolei do Mandalaj oraz rozbudowy największego miasta, Rangunu. Żadnego tego projektu dotychczas nie zrealizowano w pełni z obawy przed rosnącym wpływem Chin na Birmę. Jednak największe emocje budzi zawieszona obecnie budowa tamy Myitsone, która miała zalać obszar wielkości Singapuru i wytransferować prawie całą uzyskaną energię do Chin. Birmańczycy protestowali przeciwko jej budowie, doprowadzając do anulowania tej inwestycji pomimo wściekłości Pekinu w 2011 roku. Gdyby okazało się, że obecna junta wojskowa wznowi budowę wspomnianej tamy, będzie to namacalny symbol słabej pozycji Birmy w relacjach z Chinami.
Firmy japońskie zareagowały na zamach stanu w Birmie zapowiedzią, że przyjrzą się swoim projektom ekonomicznym w tym kraju. Japończycy inwestują w dwie birmańskie strefy ekonomiczne, ponadto są zaangażowani w budowę dużego terminala LNG i kilku innych projektów. Japoński gigant piwowarski Kiren poinformował o anulowaniu współpracy z Birmą. Inni mogą pójść jego śladem. Siłą poprzedniego rządu było równoważenie relacji z Chinami właśnie poprzez bliższe stosunki z Japonią. Teraz ten równoważnik stanie pod znakiem zapytania. Największymi inwestorami z Zachodu były firmy angielskie, niemieckie i holenderskie. Te ostatnie brały udział w poszukiwaniu ropy i gazu. Jednak państwa zachodnie były partnerami drugorzędnymi, więc samo wycofanie się ich kapitału nie będzie aż tak odczuwalne ekonomicznie. Jednakże w ostatnich latach Birma uzyskiwała wiele pakietów pomocowych z Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Azjatyckiego. Norwegia wpompowała tam duże pieniądze w ramach swych funduszy. Klub Paryski anulował miliardy dolarów długu. Teraz polityka wsparcia tego rodzaju zapewne się zakończy, doprowadzając w konsekwencji do wpadnięcia Birmy w ręce Chin. Wcześniej dzięki umiejętnej polityce zagranicznej równoważyła te wpływy, w odróżnieniu od Laosu czy Kambodży, które ekonomicznie już są praktycznie koloniami chińskimi. Birma dawała sobie dotąd radę. Teraz jest ryzyko, że podzieli los tych dwóch państw i to wszystko na życzenie własnych generałów. Niestety, okazało się, że ci bardziej nienawidzą Aung San Suu Kyi niż kochają swój kraj.
Rozmawiał Mariusz Marszałkowski
Zamach stanu w Birmie może wpłynąć na państwowe projekty energetyczne