– Siedemdziesiąt pięć lat po zakończeniu wojny domowej w Chinach i zwycięstwie Mao Zedonga nad Czang Kaj Szekiem, który ewakuował się z resztą swoich towarzyszy na Tajwan, Tajpej staje znowu na rozdrożu, a świat wstrzymuje oddech nie wiedząc czy dojdzie do kolejnej wojny. W sobotę 13 stycznia odbyły się tam wybory prezydenckie, które wygrał kandydat sprzyjający niepodległości niewielkiej wyspy William Lai. Zastąpi on na stanowisku prezydent Tsai Ing-wen, która odeszła po dwóch kadencjach. Wybory prezydenckie oraz odbywające się w tym czasie wybory parlamentarne przyniosły kolejne ból głowy wszystkim znaczącym graczom w Azji oraz samemu Tajwanowi – pisze Jan Żerański, współpracownik BiznesAlert.pl.
Ból głowy prezydenta
Pomimo tego że prezydent Lai z Demokratycznej Partii Postępowej wygrał weekendowe wybory prezydenckie to jego własna partia nie uzyskała absolutnej większości w wyborach parlamentarnych. W liczącym 113 miejsc parlamencie większość uzyskała dawna partia Czang Kaj Szeka Kuomintang, zdobywając 52 głosy podczas gdy 51 partia Postępowa. pozostałe miejsca zdobyła Tajwańska Partia Ludowa oraz dwóch kandydatów niezależnych. Oznacza to, że prezydent Lai nie tylko będzie musiał się zmierzyć z podzielonym mocno parlamentem, ale także własnym elektoratem oraz innymi mieszkańcami wyspy. Opinia publiczna na Tajwanie według ostatnich badań skręciła w stronę niepodległości, co w naturalny sposób nie jest na rękę Chinom, ani tym bardziej też Stanom Zjednoczonym od lat utrzymującym politykę tak zwanych jednych Chin.
Prawie połowa (48,9 procent) mieszkańców Tajwanu pragnie niepodległości zgodnie z badaniami Taiwanese Public Opinion Foundation. Jedynie niecałe 30 procent jest zainteresowane utrzymaniem status quo, a jeszcze mniej, bo niecałe 12 procent, unifikacją z Chinami. Kiedyś na stole istniała propozycja zjednoczenia Tajwanu w ramach systemu jeden kraj, dwa systemy, na wzór Hongkongu i Makao. Jednakże ostatnie zaostrzenia polityki Pekinu wobec specjalnych regionów autonomicznych praktycznie całkowicie uniemożliwiły taki scenariusz i zapewne były jedną z przyczyn wzrostu nastrojów nacjonalistycznych na wyspie.
Tajwan dość uważnie obserwuje sytuacje na Ukrainie oraz reakcje świata na wojnę Rosji z Ukrainą dokonując modyfikacji swoich planów obronnych na wypadek dnia wojny oraz inwazji z Chin kontynentalnych Obecny nowy prezydent ma zatem potężny ból głowy, ponieważ z jednej strony będzie musiał balansować między własnym elektoratem a KMT i TPP. Wydaje się na chwilę obecną, że właściwy kurs akcji to utrzymanie status quo oraz zwiększanie możliwości obronnych samej wyspy na wypadek najgorszego scenariusza, tym bardziej, że w pierwszych komentarzach po ogłoszeniu wyniku wyborów wprost Stany Zjednoczone powiedziały że nie popierają niepodległości Tajwanu, co nie znaczy moim zdaniem że nie będą go bronić w przypadku inwazji.
Ból głowy Chin
Nowego prezydenta Chiny określają różnymi mianami, jak separatysta czy buntownik i stosują dość agresywną retorykę. Nie dojdzie raczej więc do ocieplenia stosunków na linii Pekin-Taipej. Czy jednak jest realne ryzyko wybuchu wojny? Prezydent Xi jest obecnie najpotężniejszym chińskim przywódcą od czasu Mao Zedonga i tania prezydent Putin ma potężnego przeciwnika, który konsekwentnie gra na jego niekorzyść. Jest nim czas. Jeśli prezydent Chin marzy o wielkim renesansie narodu chińskiego, którego odrodzenie może zwiastować zjednoczenie zbuntowanych prowincji z macierzą to okienko czasowe jakie mu pozostało do spełnienia tego marzenia coraz szybciej się zamyka a czas upływa. Całkiem niedawno na szczytach władzy doszło do kolejnego przetasowania i zmiany na stanowisku ministra obrony, którym został dawny dowódca floty Dong Jun a i sam budżet obronny Chin rośnie. Czy w połączeniu z kolejnymi czystkami, które mają obecnie miejsce w armii oznacza to przygotowania do wojny, czy też jedynie jest to wzmocnienie kolejne pozycji prezydenta Chin?
Ból głowy Amerykanów
Ewentualna inwazja zdaniem części amerykańskich ekspertów nie jest niemożliwa i może dojść do niej w ciągu następnych kilku lat. Być może właśnie dlatego do Chin udał się tuż przed swoją śmiercią sam Henry Kissinger.
Przetasowania w rejonie Pacyfiku mogą mieć miejsce w najwrażliwszym momencie historii od wielu lat. Obecnie Stany Zjednoczone przygotowują się do wyborów prezydenckich, które może wygrać ponownie Donald Trump. Można sobie wyobrazić scenariusz, w którym po wygranej w wyborach prezydenckich prezydent Trump wycofuje Stany Zjednoczone z NATO, ponieważ Europa nie chce płacić wystarczająco dużo za obronę, a w tym samym momencie prezydenci Putin i Xi decydują się na dużą operację wojskową. Jeden na terenie Bałtyku, wiążąc NATO Przesmykiem Suwalskim, a drugi Amerykę próbą dokonania inwazji w 2025 roku na Tajwan po ogłoszeniu przez wyspę niepodległości.
Ruch taki byłby ryzykowny, ponieważ Tajwan obserwuje uważnie i wyciąga wnioski z wojny na Ukrainie oraz dostosowuje swoje plany obronne. Analitycy w think-tanku The Council on Foreign Relations zwracają uwagę, że samo ukształtowanie terenu wyspy może sprzyjać w obronie.
Jednocześnie Chiny mają de facto tylko kilka miesięcy na dokonanie inwazji, morskiego blitzkriegu, ze względu na monsuny. Byłaby to operacja znacznie większa od lądowania w Normandii, która przerodziłaby się po tym najpewniej w wyniszczającą wojnę na terenie zurbanizowanym z zawziętą, niebezpieczną partyzantką, a potencjalne sankcje uderzyłyby w globalną ekonomię, nie tylko Chiny. Tajwan jest też największym producentem półprzewodników na świecie.
Ewentualna inwazja na Tajwan spowodowałaby olbrzymie problemy z dostępem do przewodników. TSMC, tajwański lider produkcji przewodników, sprzedaje połowę towaru właśnie w Stanach Zjednoczonych. Niepodległość wyspy uznawanej do tej pory przez jedynie 13 państw świata wpłynęłaby zatem na stabilność całego świata doprowadzając do poważnych perturbacji na giełdach we wszystkich regionach globu. Ból głowy miałby cały świat.