– Gdybym Wam powiedziała, że na Kremlu technologia jest tak zaawansowana, iż wielokrotnie korzysta się ze starych, papierowych map, to byście uwierzyli? To lepiej uwierzcie, bo dziś historia o tym, jakim cudem orkom mimo wszystko udaje się niszczyć ukraińską infrastrukturę krytyczną i jakim cudem udaje się „odwzajemnić uprzejmości” ukraińskim dronom na terenie Federacji Rosyjskiej – pisze Karolina Baca-Pogorzelska w BiznesAlert.pl
- Bo to właśnie w Czarnobylu od pracowników nieczynnej elektrowni oraz ekip zajmujących się radiacją na tym terenie dowiedziałam się, jak to orkowie szli tędy na Kijów szukając mostu. Mostu, którego nie ma od kilkudziesięciu lat. Ale ich mapy pokazywały, że powinien tu być. Owszem. Jakieś 40 lat temu pewnie tak…
- Ile razy słyszymy, że trafiły w obiekty cywilne? Dzieje się tak, bo niekiedy na papierowych mapach sprzed 30 czy 40 lat w tym miejscu mogła się znajdować fabryka, a nawet strategiczne magazyny, których dawno nie ma, a które okupanci wbili sobie do głowy z czasów Związku Radzieckiego niezmiennie uważając Charków za „swoje” miasto. Opierając się na przestarzałych informacjach dochodzi właśnie czasem do ataków, które mogą się oczywiście wydawać zamierzonym uderzeniem w ludność cywilną w celu jej wyniszczenia i zmęczenia, ale nie zawsze sytuacja tak wygląda.
- Na podstawie papierowych map mogą też w coś trafić, ponieważ wiele obiektów infrastruktury krytycznej, które są faktycznym celem, istniało już rzeczywiście kilkadziesiąt lat temu i to się nie zmieniło do dziś. Tu znowu posłużę się przykładem Charkowa i elektrowni cieplnej numer pięć, która od początku pełnoskalowej wojny była jednym z głównych celów wrogich ataków. Energetycy dzielnie nie pozwalali jej przestać pracować, ale po zmasowanych atakach w marcu 2024 roku siłownia przestała pracować.
We wrześniu 2022 roku pojechałam do Czarnobyla i Prypeci, by przekonać się, czy okupanci naprawdę kopali okopy w Czerwonym Lesie, czyli najbardziej napromieniowanej strefie po katastrofie elektrowni jądrowej w kwietniu 1986 roku. Tak, naprawdę to robili, więc od tego czasu w ich wykonaniu nic, ale to absolutnie nic nie jest mnie już w stanie zdziwić. Dlaczego o tym piszę?
Bo to właśnie w Czarnobylu od pracowników nieczynnej elektrowni oraz ekip zajmujących się radiacją na tym terenie dowiedziałam się, jak to orkowie szli tędy na Kijów szukając mostu. Mostu, którego nie ma od kilkudziesięciu lat. Ale ich mapy pokazywały, że powinien tu być. Owszem. Jakieś 40 lat temu pewnie tak… Z podobną sytuacją zetknęłam się w rejonie kupiańskim obwodu charkowskiego, gdzie mieszkałam od grudnia 2022 roku. Wieś (nazwy wciąż nie podaję do wiadomości publicznej ze względów bezpieczeństwa), w której żyłam to typowa „dziura zabita dechami”, gdzie mieszkańcy Kupiańska czy Charkowa wpadali co najwyżej na weekendy. Miejscowych niewielu, więcej w sąsiednich, większych wsiach. Rzecz dzieje się jakieś 8-9 km od linii frontu, a więc życie toczy się w zasięgu artylerii, nikt tu nie używa dużych rakiet, jakie rujnują miasta, bo i po co, skoro wystarczy haubica i 152 mm? Tylko ta moja wieś coś za spokojna jest. Uderzenia bowiem słychać z jednaj, czy drugiej strony, ale nie TU. Po przyjeździe 32. Brygady, której kilku żołnierzy w niewoli zdradziło nazwę wsi, zaczął się armagedon. I tym razem bowiem okazało się, że na papierowych mapach Kremla ona po prostu nie istniała! A ci geniusze latając na tym terenie non stop dronami zwiadowczymi (m.in. Orłanami) nie wpadli na to, że między wsiami, jakie mieli na papierowych mapach przez 30-40 lat ktoś coś zbudował. I nie, to nie są żarty czy miejskie legendy.
Ten nieco przydługi wstęp ma posłużyć wyjaśnieniu, jak to jest, że Rosjanie trafiają w ukraińskie cele infrastruktury krytycznej wielokrotnie z wielką precyzją, a niekiedy ich trafienia są zupełnie niezrozumiałe. To właśnie powyższy wykład o papierowych mapach pokazuje, że celują niekiedy w coś, czego nie ma, a w efekcie często trafiają w obiekty cywilne. Przykładem niech będzie tutaj Charków, gdzie rakiety z pobliskiego Biełhorodu wystrzeliwane są niemal każdego dnia. Ile razy słyszymy, że trafiły w obiekty cywilne? Dzieje się tak, bo niekiedy na papierowych mapach sprzed 30 czy 40 lat w tym miejscu mogła się znajdować fabryka, a nawet strategiczne magazyny, których dawno nie ma, a które okupanci wbili sobie do głowy z czasów Związku Radzieckiego niezmiennie uważając Charków za „swoje” miasto. Opierając się na przestarzałych informacjach dochodzi właśnie czasem do ataków, które mogą się oczywiście wydawać zamierzonym uderzeniem w ludność cywilną w celu jej wyniszczenia i zmęczenia, ale nie zawsze sytuacja tak wygląda.
Na podstawie papierowych map mogą też w coś trafić, ponieważ wiele obiektów infrastruktury krytycznej, które są faktycznym celem, istniało już rzeczywiście kilkadziesiąt lat temu i to się nie zmieniło do dziś. Tu znowu posłużę się przykładem Charkowa i elektrowni cieplnej numer pięć, która od początku pełnoskalowej wojny była jednym z głównych celów wrogich ataków. Energetycy dzielnie nie pozwalali jej przestać pracować, ale po zmasowanych atakach w marcu 2024 roku siłownia przestała pracować. To obiekt, którego projektowanie zaczęło się jeszcze w latach 60. poprzedniego stulecia i który ruszył pod koniec lat 70. Jednostka pracowała nieprzerwanie, mimo działań wojennych, ale jednocześnie jej lokalizacja była doskonale znana. Podobnie jest zresztą z charkowską fabryką czołgów. A takich miejsc w Ukrainie są setki i to właśnie te, o których wróg wie najlepiej.
Żeby jednak nie było tylko o starych mapach – wspomniałam już przy okazji historii z rejonu kupiańskiego o dronach, w tym Orłanach. Otóż przez ponad dwa lata pełnoskalowej agresji Rosjanie zrobili w tej kwestii postępy. O ile na początku drony, w tym również kamikadze, nie były ich najmocniejszą stroną, tak teraz wyciągnęli wnioski i widać, że i proces szkoleniowy, i proces produkcyjno – zakupowy poszły do przodu. Dzięki dronom zwiadowczym oraz kierującym artylerię cele infrastruktury krytycznej są dla wroga jak na widelcu. Dlatego u nas na wsi potrafili uderzyć idealnie w transformator, bo ukraińska obrona przeciwlotnicza na tym odcinku kuleje, a poza tym wielu dronów nie da się w ten sposób zestrzelić. Podobnie wygląda sytuacja w obwodzie sumskim. Kilka dni temu, tuż przed zaprzysiężeniem Putina na „cara” po raz kolejny, ostrzelane zostało m.in. miasteczko Białopole, w linii prostej około siedem kilometrów od rosyjskiej granicy. Nie, żeby to była jakaś nowość, bo to jeden z głównych celów wroga w obwodzie sumskim. Sęk w tym, że przy użyciu KAB (kierowanych bomb lotniczych) i artylerii wróg osiągnął bardzo precyzyjne cele, w tym te dotyczące infrastruktury krytycznej. Uszkodzona została sieć energetyczna, gazowa i magistrala światłowodu. Trafienia były wręcz idealne. Czy to dlatego, że tak dobrze zapracowały drony? A może nie tylko?
Jest jeszcze jedno „źródło”, które pomaga okupantom. Niestety, chodzi o ludzi. W przyfrontowych miejscowościach, ale nie tylko tam, siedzą tzw. żduny, czyli osoby czekające na ruski mir jak na zbawienie. Wiem, że ciężko to zrozumieć, ale oni istnieją. I czasem za marne ruble czy kopiejki, by przypodobać się łysemu karłowi z Kremla przekazują informacje, które szkodzą Ukrainie. Mogą to być bazy wojskowe, mogą to być szpitale polowe, ale mogą być to też na przykład koordynaty tymczasowych mostów na rzekach etc. Tego typu działania już nie raz pomogły wrogowi w odnalezieniu strategicznych celów.
Miałam też napisać o tym, jak Ukraińcom udaje się nieprzerwany dotąd dronopad, głównie rafinerii. Nie wiem, czy używają papierowych map i kurwymetrów (krzywomierz – urządzenie do mierzenia na mapie linii krzywych) pozwalających obliczyć drogę do celu, czy raczej korzystają ze zdjęć satelitarnych i dobrej roboty wywiadu, ale to już pozostawię Państwa ocenie.