Perzyński: Hulajnoga, prawa nie ma. Sensu też?

18 kwietnia 2019, 07:31 Energia elektryczna

Kto mieszka we Wrocławiu, w Krakowie, Poznaniu, Łodzi i Gdańsku ten zauważył lawinowy wzrost popularności hulajnóg elektrycznych. W Warszawie widać je na każdym kroku, nawet w mniej oczywistych miejscach. Czy podobnie jak gra w pokemony i fidget spinnery dołączą do panteonu sezonowych mód, czy na stałe zrewolucjonizują poruszanie się po miastach? Jakie mają zalety, a jakie wady? I co na to prawo? – zastanawia się Michał Perzyński, redaktor BiznesAlert.pl.

Hulajnoga elektryczna. Źródło: Flickr
Hulajnoga elektryczna. Źródło: Flickr

Polska jest szóstym krajem w Europie, który wprowadza hulajnogi elektryczne. Jak większość sezonowych objawień, i to przyszło do nas ze Stanów Zjednoczonych. W polskich miastach hulajnogi na minuty wypożycza firma Lime, wspierana przez Google i Ubera. Żeby z nich skorzystać, wystarczy ściągnąć aplikację, wpłacić potrzebną sumę i zeskanować kod, co jest dziecinnie proste. 

W zamyśle hulajnogi elektryczne miały pomóc rozwiązać problem zatłoczonych centrów miast i pomysł ten w zasadzie mógł się podobać – skoro w godzinach szczytu często widzimy korki samochodów, a w większości z nich siedzi jedna osoba, to z pewnością możemy mówić o wielkim marnotrawstwie: przestrzeni, pieniędzy, spalin i czasu. I rzeczywiście, alternatywa w postaci zwinnej hulajnogi w słoneczny dzień jest kusząca. Większość użytkowników hulajnóg zachwala je przede wszystkim za frajdę z jazdy, która jest niezaprzeczalna.

Jednak w przeciwieństwie do wcześniejszych sezonowych zabawek, elektryczne hulajnogi są czynnym środkiem transportu w zatłoczonej przestrzeni miejskiej, gdzie łatwo o kolizję. Doskonale wiedzą to Francuzi – od momentu wprowadzenia elektrycznych hulajnóg na tamtejszy rynek, w wypadkach zginęło już pięć osób, a niemal trzysta odniosło rany – ze względu na bezpieczeństwo władze Paryża zabroniły jeździć nimi po chodnikach, chociaż zakaz ten jest notorycznie łamany. Obecnie planowane jest wprowadzenie obowiązku noszenia kasku jak w przypadku rowerów – w końcu to również jednoślad, osiągający podobne prędkości.

Polskie prawo nie uznaje hulajnóg elektrycznych za pojazd, więc poruszający się nią są uważani za pieszych ze wszystkimi tego konsekwencjami, które wynikają z ustawy o prawie drogowym. Według niej piesi zobowiązani są do korzystania z chodnika; hulajnogami elektrycznymi nie można zatem jeździć po ścieżkach rowerowych. I mimo że mogą się one rozpędzić do 24 kilometrów na godzinę – prędkości, przy w razie nieszczęśliwego wypadku można sobie zrobić krzywdę – w oczach prawa jako piesi, nie jesteśmy zobowiązani do jeżdżenia w kasku.

Problemem są jednak nie tylko kolizje podczas jazdy hulajnogą, ale to, gdzie je zostawiamy. A można je zostawić dosłownie wszędzie – co bywa uciążliwe dla faktycznych pieszych jako przeszkoda ustawiona na ścieżce. Pozostawiane w najmniej oczywistych miejscach hulajnogi są zmorą dla osób niewidomych. Pojawiały się więc pomysły, by oznaczyć specjalne miejsca, gdzie można by odstawiać jednoślady w przestrzeni miejskiej, jednak przynajmniej władze Warszawy, którą opanował szał hulajnóg, nawet nie planują wprowadzenia takiego rozwiązania.

Jednak najbardziej nieoczywistym miejscem, w którym można znaleźć hulajnogę jest dno rzeki – znane są przypadki, gdy lądowały tam w wyniku mniej lub bardziej nietrzeźwego wybryku wesołych rajdowców, albo w wyrazie wściekłości na niedogodności, które powodują. Niezależnie od przyczyny znalezienia się tam, hulajnogi pozostają widoczne na mapie w prawdziwym miejscu, dokąd wbudowany GPS pozostaje sprawny.

Pomysłem, który legł u podstaw tego biznesu jest też to, że elektryczne hulajnogi są przyjazne dla środowiska, ponieważ dzięki nim oszczędzamy emisje CO2, które emitowalibyśmy jadąc zamiast tego samochodem, do czego przekonują nas ich operatorzy. Rzeczywiście ma to sens w kraju takim jak Francja, gdzie hulajnogi napędza energia z niskoemisyjnych źródeł, ale w Polsce spotykają się one z takim samym dylematem jak cała reszta transportu elektrycznego – de facto jeżdżą one na węgiel. Chociaż oczywiście jest to mniej, niż gdybyśmy w pojedynkę stali w korku w samochodzie z dużym silnikiem.

Co z pieniędzmi? Weźmy na przykład codzienną trasę, powiedzmy do pracy, którą pokonalibyśmy w piętnaście minut. Koszt jednorazowego uruchomienia hulajnogi to dwa złote, a każda jedna minuta kosztuje pięćdziesiąt groszy. Jeśli zdecydujemy się na powrót w ten sam sposób, za jeden dzień takiej przyjemności zapłacimy więc 19 złotych. Jeśli pomnożymy to przez pięć dni w tygodniu, będzie to już suma 95 złotych. Jeśli jest to zatem opcja ekologiczna, to już na pewno nie ekonomiczna.

Wygląda więc na to, że z praktycznego punktu widzenia, ciężko znaleźć pole, na którym elektryczne hulajnogi się bronią. Jeśli nie chcemy samochodu, a chcemy w tani sposób dojeżdżać do pracy oszczędzając sobie porannego i popołudniowego sportu, lepiej skorzystać z komunikacji miejskiej. Jeśli chcemy przemieszczać się na krótkie dystanse, o wiele tańszym rozwiązaniem jest rower (którego zasady poruszania się po mieście są dobrze znane) czy nawet własna hulajnoga, napędzana własnymi mięśniami. Wygląda na to, że najlepszym powodem, dla którego mimo wszystko decydujemy się na elektryczną hulajnogę to frajda. A jak dobrze wiemy, w tym przypadku należy zachować szczególną ostrożność na drodze.