Uruchomienie „rezerwy maślanej” przez rząd zaczęło budzić złośliwości także analityków bliskich władzy. Próby obrony tej decyzji są dość karkołomne i raczej wymuszone, ale na pewno dostarczają sporo rozrywki.
Ludzie, którzy chcieliby pisać satyry polityczne w dzisiejszej Polsce, mają, mówiąc najoględniej, przechlapane. Rzeczywistości i tak nie dogonią, wyprzedza ona też zdecydowanie to, co było do tej pory. Weźmy Nikodema Dyzmę, który miał emitować obligacje zbożowe. Na tle wielu dzisiejszych decyzji obśmiewany pomysł bohatera książki Dołęgi-Mostowicza nie był wcale aż tak absurdalny. W końcu interwencyjny skup zboża, amortyzujący różnice między latami chudymi i grubymi, stosowali już prawdopodobnie Egipcjanie. Podobnie jak dyzmowe „obligacje zbożowe”. Kontrakty zbożowe, rozmaitego rodzaju „futures” i fundusze śledzące rynek zbóż, w naszych czasach to dzień powszedni rynków. Gorzej jest z wykorzystywaniem rezerw strategicznych jakiegokolwiek produktu.
A w przypadku masła, nawet sympatyzujący z rządem ekonomiści mają wątpliwości. Profesor dr hab. Sławomir Kalinowski z Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN najpierw stwierdzał, że masło ulży Polakom na święta, tylko po to, by niemal na tym samym wydechu zauważyć, że jest go tak niewiele na tle krajowego zapotrzebowania, iż nie ma szans wpłynąć na rynek. Specjaliści z branży wprost mówią, że masło „rzucone” przez Rządową Agencję Rezerw Strategicznych trafi na rynki zagraniczne.
Wygląda na to więc, że mamy do czynienia tylko z gestem politycznym, pokazówką, która jednak doprowadzi do opróżnienia zapasów strategicznych kraju gromadzonych na wypadek konfliktu czy jakiejś autentycznej klęski żywnościowej. Swoją drogą, uczciwie mówiąc, jeszcze tydzień temu nie miałem pojęcia, że państwo przechowuje masło. Trochę to dziwne. Rozumiem, że to produkt wysokokaloryczny, ale cokolwiek kosztowny w przechowywaniu i nietrwały po rozmrożeniu. Szczególnie na tle – choćby – batonów energetycznych. Ale nie wykluczam, że jacyś specjaliści to konsultowali i ma to jakiś sens. O ile nie wypuszcza się go na rynek tylko po to, by udobruchać nieco lud przed świętami i pokazać, że władza coś robi. W tej sytuacji zupełnie bezsensowne były trud i koszty związane z gromadzeniem tego wszystkiego. Zresztą mamy to już za sobą. Zapasy nieprędko zostaną uzupełnione, bo trzeba by wtedy ściągnąć część masła z rynku, ryzykując ruch cen w górę.
Może więc należało zastosować zupełnie inne rozwiązanie i wrócić do koncepcji nieśmiertelnego pana Nikodema? Zamiast opróżniać magazyny, należało wypuścić państwowe obligacje maślane zabezpieczone masłem przechowywanym w magazynach albo i samym wyobrażeniem tego masła, można by rzec – masłem fiducjarnym. W sytuacji, gdy masło drożeje, oszczędniejsze jednostki, które zdecydują się odpuścić sobie smarowanie chleba, a zamiast tego nabędą papiery dłużne, prędko się wzbogacą. Poza tym, czy sama idea masła nie pociąga bardziej niż kostki mlecznego tłuszczu, zamiast których – wzorem jednej z urzędniczko-dziennikarek – lepiej skropić chlebek oliwą?