KOMENTARZ
Bogusław Mazur
Dziennikarz i publicysta
„Czy polskie śmigłowce bojowe będą pochodzić z Donauwörth” – pyta już w tytule swego artykułu „Augsburger Allgemeine”. Okazuje się, że za tzw. francuską ofertą na produkcję śmigłowców dla polskiej armii stoi niemiecki zakład, który z nadzieją czeka na zlecenie z MON. A wydawało się, że polskie śmigłowce dla polskiej armii miały pochodzić z Polski?
Jednak w artykule „Augsburger Allgemeine” stoi jak byk, że o warte ok. 12 mld zł zlecenie dla polskiego wojska ubiega się Airbus Helikopters z siedzibą w Donauwörth. Co potwierdza rzecznik też firmy. Jeżeli więc „polskie” śmigłowce mają pochodzić z Donauwörth, to znaczy, że nie będą pochodzić z zakładu usytuowanego w Polsce. A to stawia przetarg w nowym świetle.
Przypomnijmy, że 9 kwietnia br. odbyło się wspólne posiedzenie parlamentarnych zespołów ds. Wojska Polskiego i ds. Polskiego Przemysłu Obronnego. Posiedzenie dotyczyło znaczenia dostaw śmigłowców wielozadaniowych dla polskiej armii na gospodarczy rozwój regionu podkarpackiego, łódzkiego i lubelskiego. Swoje opinie przedstawili prezesi dwóch firm zabiegających o kontrakt z MON: PZL-Świdnik (koncern AgustaWestland) i PZL-Mielec (koncern Sikorsky). Nie pojawił się trzeci konkurent, przedstawiciel Airbus Helicopters.
Nieobecność reprezentanta Airbus Helikopters staje się zrozumiała. Prezesi PZL-Świdnik i PZL-Mielec dużo mówili o swych zakładach, o tysiącach zatrudnionych i perspektywach zatrudniania kolejnych tysięcy, o dziesiątkach (PZL-Mielec) i setkach (PZL-Świdnik) kooperantów, o wartych setki milionów złotych inwestycjach i płaconych do polskiego budżetu słonych podatkach, o znaczeniu produkcji prowadzonej w kraju dla systemu obrony i rozwoju rodzimego przemysłu lotniczego.
A o czym mógłby mówić francusko-niemiecki oferent? O świeżo otwartym z wielką pompą biurze w Łodzi, w którym zatrudnił 10 inżynierów? A może o mocach produkcyjnych fabryki w bawarskim Donauwörth? Czy też zapowiadać błyskawiczne wybudowanie fabryki w Polsce i pobicie wszelkich rekordów świata we wznoszeniu murów, wyposażeniu, przeszkoleniu pracowników i uruchomieniu „produkcji”?
Słowo „produkcja” jest tu celowo ujęte w cudzysłów, bo jedyne co mógłby zrobić w Polsce Airbus Helicopters, to wybudować w ciągu 2-3 lat montownię. Niemiecki zakład produkowałby więc śmigłowce w częściach, a zakład w Polsce jedynie składałby je w całość. Do czasu zakończenia kontraktu z polską armią. Nie trzeba wybitnej inteligencji aby domyślić się, co stałoby się z montownią klocków po zakończeniu kontraktu.
Wieści z Donauwörth wskazują, że MON może wybrać ofertę jednej z dwóch firm posiadających realne zaplecze produkcyjno-technologiczne w Polsce, prowadzących tu i teraz działalność gospodarczą i dających perspektywę rozwoju przemysłu lotniczego w Polsce. Albo ofertę autorstwa firmy, która realnie w Polsce nie istnieje, za to ma zakład w Niemczech, w którym wszyscy zatarliby ręce z radości i podkasali rękawy uruchamiając produkcję śmigłowców za polskie pieniądze.
Zastanawiające w tym wszystkim jest jedno – że informacja o niemieckim zakładzie i jego gotowości dopiero teraz dotarła do opinii publicznej. Bo wcześniej jakoś kojarzono produkcję Airbus Helicopters z Francją. Co niby wydaje się obojętne, ale nie do końca. Informacja o zakładzie w Donauwörth może jakoś tłumaczyć dziwne manewry MON w innym przetargu, a mianowicie na zakup pocisków manewrujących dla nowych okrętów podwodnych. Na stole nadal leży doskonała francuska oferta zakupu ich okrętów z takimi pociskami i kodami źródłowymi, umożlwiającymi samodzielne dysponowanie bronią. Nadal, bo po przyszłorocznych wyborach prezydenckich we Francji może zostać wycofana. Jednak resort obrony dopytuje Amerykanów, czy byliby skłonni sprzedać swoje Tomahawki. A tak się jakoś składa, że Niemcy oferują nam okręty bez pocisków manewrujących. Przypadek?
Teraz zasłona dymna zaczyna się rozwiewać, ukazując teatr działań przetargowych w nowym świetle. I nie ma co ukrywać – wygranie przetargu przez Airbus Helicopters będzie – mówiąc bardzo delikatnie – dziwaczne. Ciekawe więc, czy wicepremier i szef resortu obrony Tomasz Siemoniak będzie chciał taką decyzją obciążać swoją, jakże przebojową karierę. Jest to zbyt inteligentny polityk, aby nie zdawać sobie sprawy z ryzyka wyboru, który głosów w wyborach nie przysporzy, a nawet wręcz przeciwnie.