RWE chce odszkodowań za odejście od węgla. Za pieniądze odpuści las Hambach

15 marca 2019, 11:00 Alert

RWE domaga się miliardów odszkodowań za porzucenie węgla. Kilka tygodni po zaleceniach komisji węglowej, która ustaliła, że Niemcy do 2038 roku definitywnie odejdą od węgla, firma RWE rozpoczyna ofensywę. Największy niemiecki koncern energetyczny będzie walczyć o odszkodowania.

Koparka w Rheinisches Braunkohlrevier. Źródło: Wikipedia
Koparka w Rheinisches Braunkohlrevier. Źródło: Wikipedia

Podczas prezentacji bilansu rocznego w Essen dyrektor generalny Rolf Martin Schmitz powiedział, że RWE jest gotowe do podjęcia pierwszego dużego kroku, zamykając kolejne elektrownie na węgiel brunatny do 2023 roku: – RWE nie może tego zrobić samo, ale potrzebuje wsparcia politycznego. Jako rekompensatę będziemy potrzebować od 1,2 do 1,5 mld euro za gigawat. Możemy nawet odpuścić las Hambach, jeśli dostaniemy odpowiednią zapłatę – powiedział.

Schmitz chce, by RWE zmieniło dostawców i rozwijało energetykę odnawialną. W tym celu zamierza wchłonąć swoją spółkę zależną innogy wraz z prezesem E.ON Johannesem Teyssenem w tym roku – i przekształcić RWE w trzeciego największego producenta zielonej energii elektrycznej w Europie dzięki przejęciu zielonych elektrowni Innogy i E.ON. Ma w planach zmienić nazwę, a właściwie dodać drugi człon: RWE Renewables.

.- Dla nas, naszych pracowników, firm partnerskich i regionu będzie to pokaz siły” – powiedział Schmitz. RWE zatrudnia prawie 10 000 osób w kopalniach odkrywkowych i elektrowniach. Według Schmitza około 2700 miejsc pracy może już być zagrożonych do 2023 roku. RWE podkreśla, że transformacja bez pomocy rządu federalnego będzie bardzo trudne.

W przypadku lasu Hambach, którego od lat bronili ekolodzy przed ekspansją odkrywki węgla brunatnego, Schmitz zasygnalizował, że jest przychylny: – Zbadamy, co jest technicznie możliwe w odniesieniu do stabilności, rekultywacji i gospodarki wodnej. Z ekonomicznego i operacyjnego punktu widzenia nie ma sensu robić bez rekompensat – powiedział.

Die Presse/Michał Perzyński