Spychalski: Chocholego tańca rządu wokół OZE ciąg dalszy

7 stycznia 2014, 08:05 Energetyka

KOMENTARZ

Michał Spychalski

Członek Zarządu Instytutu Jagiellońskiego

Z początkiem nowego roku Ministerstwo Gospodarki uraczyło rynek kolejnym odcinkiem mydlanej opery o odnawialnych źródłach energii. Przeprowadzone na prędce konsultacje społeczne i międzyresortowe nowego projektu ustawy o OZE sprowadziły się do opracowania tabelki, w której resort odrzucił wszystkie złożone przez inne instytucje rządowe uwagi, nie zadając sobie w większości przypadków trudu merytorycznego uzasadnienia swojego stanowiska. Nie trzeba dodawać, że uwagi przedłożone przez organizacje branżowe i społeczne nie zasługiwały nawet na formalne odrzucenie.

Zgodnie z przysłowiem im dalej w las tym więcej drzew – podczas gdy projekt w wersji 4.0 z listopada zeszłego roku był zły, kolejna jego wersja nr 4.1 jest jeszcze gorsza. Co prawda w definicji dedykowanego współspalania pojawił się warunek oddania instalacji do eksploatacji przed 30 czerwca br., to w kontekście wyraźnego dążenia autorów projektu do skoncentrowania strumienia przyszłego wsparcia dla OZE na węglowych instalacjach dedykowanego współspalania, trudno zmianę tę traktować inaczej niż PR-owy chwyt. Nie należy się bowiem spodziewać, że gdy ustawa trafi do sejmu, warunek ten zostanie utrzymany.

Podobnie sprawa ma się z wprowadzonym w ostatnim artykule projektu „okresem przejściowym” – modyfikacja sprowadza się do przesunięcia wejścia w życie nowego i wygaśnięcia starego systemu wsparcia o 12 miesięcy od momentu „pozytywnej decyzji KE o zgodności pomocy publicznej przewidzianej w ustawie ze wspólnym rynkiem”. Sęk w tym, że, podczas gdy KE w ubiegłym miesiącu wszczęła postępowanie przeciw niemieckiemu systemowi zwolnień odbiorców przemysłowych z opłat OZE, autorzy polskiego projektu z uporem maniaka przeklejają do nowego prawa zapisy małego trójpaku wprowadzające podobny system zwolnień w Polsce, który w związku z brakiem aprobaty KE nigdy nie wszedł i nie wejdzie w życie. Co najważniejsze, bez zmian pozostały kluczowe zapisy art. 42 i 44 umożliwiające pozostanie w systemie certyfikatów tylko tych projektów, które wyprodukują prąd przed dniem wejścia w życie reszty ustawy, a więc, jak przewidują wnioskodawcy, przed końcem bieżącego roku. Te z nowych instalacji, które po raz pierwszy wyprodukują prąd po tej dacie, a przed rozstrzygnięciem pierwszej aukcji, nie zostaną, według obecnych zapisów projektu, objęte żadnym systemem wsparcia. Krótko mówiąc nie pozostaje nic, tylko pogratulować autorom konsekwencji w dążeniu do wstrzymywania nowych inwestycji w sektorze OZE. Miejmy nadzieję, że ta ewidentna luka to wynikająca z pośpiechu pomyłka w pisanym na kolanie projekcie, a nie działanie zamierzone.

Uwagę przykuwa również całkowite przeredagowanie kluczowych zapisów stanowiących podstawę dla wydania rozporządzenia określającego wielkość obowiązkowego udział OZE w sprzedaży energii odbiorcom końcowym w ramach dotychczasowego systemu zielonych certyfikatów. Podczas gdy projekt w wersji 4.0 taką delegację zawierał, to w nowej wersji stwierdza się jedynie, że minister może „obniżyć wielkość tego udziału w drodze rozporządzenia”. Co autorzy chcieli przez taki zapis wyrazić, wiedzą chyba tylko oni sami.

To, że w świadomości otoczenia premiera Donalda Tuska OZE służą, co najwyżej, jak obrazowo określił to prezydent Bronisław Komorowski „zachwaszczaniu krajobrazu” można zrozumieć. W końcu jedynymi doradcami rządu w kwestiach rozwoju sektora energetycznego są przedstawiciele państwowych monopoli, dla których OZE to narzucony przez brukselską biurokrację problem, zmuszający do inwestycji w sieć przesyłową. Szkoda tylko, że taka postawa prowadzi do zamrożenia inwestycji w jedynym sektorze branży energetycznej, który regularnie od kilku lat dostarcza polskiej gospodarce nowych mocy wytwórczych. W kontekście grożącego nam w 2017 roku blackout-u to nie jest dobry prognostyk.