Dziś chyba już nikt nie ma butów od szewca. Ja kiedyś takie dostałem od dziadka – to były oficerki, które w młodości używałem podczas prób opanowania szlachetnej sztuki jazdy na koniu (z mieszanym wynikiem). Buty były niezwykłe i miały co najmniej lat kilkadziesiąt, a świadczyły o tym niespotykane od wielu lat drewniane ćwieki na flekach podeszw – pisze na swoim blogu prof. nzw. dr hab. inż. Konrad Świrski, wykładowca Politechniki Warszawskiej i prezes Transition Technologies.
Oficerki służyły mi przez lat kilka, a potem zostały podarowane innej osobie i wierzę, że wciąż jeszcze ich perfekcyjny wyrób i materiał służy dla kolejnej generacji adeptów końskiej jazdy. Tak było kiedyś kiedy robiło się buty na całe życie. Czasami jednak nawet w dawnych czasach stosowano alternatywne rozwiązania, tak jak zrobił Napoleon dla swojej Wielkiej Armii. Wielką Armią Napoleon zaczął nazywać swoje wojska pod osobistym dowództwem, w odróżnieniu od armii i grup wojsk walczących w innych krajach. Od roku 1804-1805 wojska te najpierw miały dokonać inwazji na Anglię (wtedy nazwano je „Wielką Armią Wybrzeży Oceanu”), a potem wobec niespodziewanych problemów w Austrii już jako tylko „Wielka Armia” świeciły słońcem cesarskiego zwycięstwa pod Austerlitz. Budując kolejne armie Napoleon jako pierwszy dokonywał zmasowanego poboru obywateli i niesłychanie szybko wyposażał ich w mundury i broń. W 1804 dla szybkości i oszczędności buty dla „Wielkiej Armii” były więc zunifikowane (takie same na lewą i prawą nogę) i dopiero żołnierze w czasie długich marszów dopasowywali je do odpowiedniej stopy. Było to na pewno mistrzowskie posuniecie dla optymalizacji i dopasowania czasu życia produktu (buta i żołnierza).
Kolejne wieki postępującego rozwoju przemysłu zostawiły jednak podział butów na lewe i prawe, ale jednocześnie zwiększyły produktywności poprzez maszyny i wytwarzanie przemysłowe eliminując tym samym szewców. Dziś tylko gdzieniegdzie można jeszcze wypatrzeć zapomniany zakład, a sam szewc i jego zawód pozostał raczej w przysłowiach i związkach frazeologicznych, łączących tą specyficzną pracę z konsumpcją alkoholu.
Zmiany czasów życia produktu dotknęły wszystkie obszary i nie oszczędziły także energetyki. Kiedyś elektrownie i inne inwestycje energetyczne planowano właściwie na wieczność (elektrownie co najmniej na 30-50 lat). To wszystko powoli skończyło się z ubiegłym wiekiem, a dziś nikt nie patrzy tak daleko w przyszłość. Obecny wiek to radykalne skracanie czasu samej inwestycji i czasu zwrotów z inwestycji (krótsze okresy konwersji kapitału) i większe koszty ryzyka dla długiego okresu życia.
Energetyka dawno zapomniała o 30-40 latach istnienia inwestycji, a nawet o 15-25 latach w przypadku cyklów życia elektrowni gazowo-parowej i turbiny gazowej. Jeśli się myśli i planuje to nie więcej niż na 10-15 lat (maksymalny czas życia elektrowni odnawialnych- wiatraki i panele), a pewnie też chciałoby się krócej. Banki, fundusze inwestycyjne i prywatni inwestorzy przyzwyczajeni są, że jest szybciej, zyskowniej i taniej, a na pewno pomagają tu nowe sektory technologiczne: informatyka czy obecnie „magiczne” kryptowaluty. Jeśli już patrzy się (od inwestorów) na energetykę to zmniejsza się radykalnie koszty zmienne i koszty obsługi, a także chce się eliminować ryzyka w przyszłości. Co to powoduje? Zmianę sposobu inwestycji i nieadekwatność metod porównywania kosztów różnych technologii. Klasyczne obliczenia LCOE (Levelized Cost Of Energy) pokazują, które technologie dają energie elektryczną najtaniej np. w PLN/MWh.
Dziś nie jest to do końca porównywalne. Cóż z tego, że dana technologia jest tańsza, jeśli musimy ją utrzymywać przez długie lata. Klasyczna energetyka musi (teoretycznie) brać pod uwagę znacznie dłuższe czasy życia instalacji (węgiel 35-40 lat, energetyka jądrowa 40-60 lat) – im dłuższe tym dla tych technologii lepiej. To klasyczny przykład dawnych szewców robiących dobrze produkt na całe życie. Tymczasem „nowa” energetyka, OZE i za chwile nowa fala inwestycji prosumentów zawsze będą dążyły do skrócenia okresu działania elektrowni (bo są one z natury projektowane na góra lat kilkanaście) i na podobieństwo maszynowo robionych butów będą wymieniane jak najszybciej. Dzisiejszy świat preferuje to co można zrobić szybciej i taniej jednostkowo. Wygrywają produkty powtarzalne i wielkoseryjne. Najlepiej opłaca się coś składać z wielu takich samych części (tu wygrają bateryjne magazyny energii dla energetyki oparte o zunifikowane komponenty- te same jak dla elektrycznych samochodów Tesla). LCOE nic nie znaczą, bo nie porównują tych samych okresów. Nikt też nie chce planować na długie lata – to wręcz staje się problemem. Wchodzimy, a nawet już jesteśmy w okresie przejściowym (około 30 lat), gdzie stary model scentralizowanych systemów energetycznych i przede wszystkim długich okresów życia produktów zostanie zastąpiony przez decentralizację i szybko psujące się ale i szybkowymienialne , mniejsze instalacje.
Duża „stara” energetyka zacznie przegrywać jeszcze szybciej, nie dlatego że jest gorsza technicznie, ale dlatego że ma za długi czas życia produktu (i co gorsza nie można go skrócić). Inwestycje na początku są za drogie a konieczność ciągłej obsługi zwiększa niepewności co do zysków. Na samym końcu tej drogi jest elektrownia atomowa – kwintesencja wiedzy ludzkiej i technicznej doskonałości. To jest jednocześnie źródłem jej obecnych problemów – za duże, za drogie, za wiele komponentów, firm i osób zaangażowanych a co gorsze działająca też za długo.
LCOE może być więc nawet atrakcyjne, ale ryzyko jego uzyskania przez 60 lat już za duże – więc co do nowych projektów w USA i Europie – należy podchodzić sceptycznie. Tu w końcu już nie ma szewców a wszyscy chodzą w butach z marketu.
Co więc pozostaje energetyce klasycznej w ciągu następnych 30-50 lat? Pewnie niestety tylko „zapić się na śmierć”.