Tovmasyan: Scenariusz dla konfliktu w Karabachu jest pisany w Moskwie i Ankarze

4 kwietnia 2016, 07:30 Bezpieczeństwo

KOMENTARZ

Siły specjalne Azerbejdżanu

Petros Tovmasyan

prawnik, politolog, prezes Instytutu Pracy i Edukacji, wyemigrował z Armenii w 1996 roku. 

W sobotę mieliśmy do czynienia z najpoważniejszym i najbardziej krwawym od 1994 roku starciem wojsk azerbejdżańsko-armeńskich od 1994 roku. Jednak nie było to zdarzenie niespodziewane, od kilku miesięcy w regionie sytuacja jest coraz bardziej napięta, prezydent Azerbejdżanu nie pojawiał się także na rozmowach Grupy Mińskiej – wyspecjalizowanej komórki, utworzonej w 1992 roku przez OBWE w celu rozwiązania konfliktu azersko-ormiańskiego w rejonie Górskiego Karabachu.

Faktem jest też, że od jakiegoś czasu w większym stopniu to Ilham Alijew jest panem tego konfliktu, Baku podejmuje decyzje o łamaniu porozumień i ogłaszaniu na nowo zawieszenia broni, zależnie od potrzeb polityki wewnętrznej. Niemniej sobotnie zdarzenia nie przypominają już rytualnych aktów przygranicznego terroru – są niestety czymś więcej i to nam każe intensywniej się nad nimi pochylić, bo mogą zwiastować poważny konflikt. Strona armeńska jak zawsze próbuje działać poprzez nawoływanie się do opinii międzynarodowej i zgłaszania kolejnych przypadków złamania prawa międzynarodowego, militarnie ogranicza się do utrzymywania pozycji. W niedzielę rano armia Górnego Karabachu odzyskała utracone wcześniej (do czego strona armeńska nie chciała się przyznać) pozycje w północnym Karabachu.

Źródła międzynarodowe donosiły w sobotę wieczorem, że Alijew (podobno po rozmowie z Erdoganem) ogłosił zawieszenie broni, i od razu następne dnia w niedzielę o 12.00 czasu polskiego rozpoczął bombardowanie cywilnych obiektów w Regionie Martakert w północnym Karabachu. Co ponownie potwierdziło, że tym razem nie ma mowy o rytualnym łamaniu zawieszenia broni. Rosyjskojęzyczne źródła zbliżone do Baku rozpowszechniają informacje o tym, że „zielone ludzki” z Ukrainy przenoszą do Karabachu i będą walczyć po stronie armeńskiej, dążąc do zaognienia konfliktu, oczywiście nie jesteśmy w stanie tego faktu zweryfikować – niemniej można przypuszczać, że tego rodzaju informacje będą wykorzystywane przez Baku do tłumaczenia opinii międzynarodowej kolejnych aktów agresji.

Warto też wspomnieć o roli Turcji, wcześniej dość chłodne stosunki Erdogana z Alijewem – znacznie się polepszyły po wybuchu rosyjsko-tureckiego napięcia. Baku, które z powodu rekordowo niskich cen ropy ma poważne problemy gospodarcze, musi też dużo bardziej liczyć się ze wsparciem „starszego brata”. Jak zatem można zauważyć elementy układanki od jakiegoś czasu układały się w scenariusz zaostrzenia konfliktu.

Oczywiście nie można zapomnieć najważniejszym aktorze tych wydarzeń – samozwańczym gołębiu pokoju w regionie, czyli Federacji Rosyjskiej. Politolodzy armeńscy, niezwiązani z obecnym rządem twierdzą, że konflikt jest kolejnym odcinakiem operacji mających na celu pokazania światowej opinii publicznej, że bez udziału Moskwy nie można zapewnić pokoju w regionie (podobnie jak ma to miejsce w Syrii). Rosja zyskuje w tym konflikcie na kilku płaszczyznach. Po pierwsze wzrasta sprzedaż rosyjskiej broni, za pomocą której walczą obie wrogie armie. Osłabia tendencje antyrosyjskie w Armenii, wojna zniweczy planowane od miesięcy demonstracje opozycji wobec prezydenta Sakrisjana, społeczeństwo zapomni o codziennych troskach (związanych z cenami rosyjskiego gazu czy energii elektrycznej) i skupi się na obronie Karabachu.

Wreszcie konflikt pozwoli Putinowi jeszcze raz zaistnieć jako adwokata pokoju, możliwe nawet, że z udziałem rosyjskiej armii – czego tak naprawdę nie chcą nawet najbardziej prorosyjscy politycy w Erewaniu, bo oznacza to realnie utratę także tej cząstki niezależności, jaką mają teraz. Nie można mieć złudzeń, spokoju w Karabachu już nie będzie, w Ankarze i Moskwie pisze się właśnie nowe scenariusze dla regionu i ani Azerowie, ani Ormianie nie wyjdą na tym najlepiej.