KOMENTARZ
Teresa Wójcik
Redaktor BiznesAlert.pl
Forsowana przez Gazprom koncepcja magistrali Turkish Stream przez Morze Czarne i Turcję do Europy Południowej i Środkowej ma zastąpić inną omijającą Ukrainę. Chodzi o South Stream, od którego układania koncern odstąpił po zablokowaniu realizacji tej inwestycji przez Komisję Europejską.
W grudniu 2014 roku Gazprom ogłosił, że zamiast South Stream do Bułgarii, zostanie ułożona przez Morze Czarne do Turcji, a następnie do jej granicy z Grecją magistrala Turkish Stream, o takiej samej przepustowości, tj. 63 mld m3 rocznie.
Docelowo Turkish Stream ma się składać z czterech nitek o przepustowości każda po 15,75 mld m3 gazu rocznie. 47 mld m3 surowca Gazprom chce dostarczać do projektowanego hubu gazowego na granicy Turcji i Grecji.
Jeszcze na wiosnę przedstawiane przez Kreml perspektywy projektu wyglądały znakomicie. Gazprom zapowiadał, że do budowy Turkish Stream przystąpi w czerwcu b.r., a jej pierwszą nitkę uruchomi już w grudniu 2016 r. Gaz z tej nitki miałby być w całości przeznaczony na rynek Turcji. Jednakże właśnie z Turcją od początku były problemy, Ankara ma zupełnie inny pomysł na swoją rolę w planach dostarczania gazu do Europy. Według tej koncepcji Turcja nie będzie „krajem tranzytowym” w transporcie gazu, ale udziałowcem w konsorcjum (lub konsorcjach) dostarczającym gaz. Tak właśnie jest w projekcie Gazociągu Transanatolijskiego (TANAP), którego budowa już się rozpoczęła.
Ostatecznie Moskwa i Ankara wciąż jeszcze nie podpisały porozumienia międzyrządowego o budowie Turkish Streamu. Rosja nie ma też jeszcze żadnych umów z Grecją o ułożeniu odcinka magistrali na jej terytorium. Jednocześnie do połowy czerwca czołowi rosyjscy politycy i najwyżsi menadżerowie Gazpromu okrągłymi frazesami zapowiadali wielokrotnie, że formalne kwestie z władzami w Ankarze są niemal wszystkie załatwione i lada chwila rozpocznie się budowa tej rury. Tymczasem był to blef. Jedynym realnym faktem w opowieściach o błyskawicznym zrealizowaniu Turkish Stream, była nieduża część odcinka rury South Stream ułożona po dnie Morza Czarnego w czasie, gdy Gazprom był pewny, że ten gazociąg zostanie zbudowany.
Tymczasem w czerwcu, zamiast rozpocząć budowę, rosyjski koncern nieoczekiwanie zerwał kontrakt z włoskim Saipemem, który miał układać pierwszą nitkę morskiego odcinka magistrali. Natomiast na początku lipca Gazprom wstrzymał budowę lądowego systemu gazociągów Południowy Korytarz, którym surowiec miałby docierać do Turkish Stream. Jednocześnie w rosyjskich mediach pojawiły się nieoficjalne informacje, że początek układania magistrali przesunięto na październik.
Według premiera Rosji Dmitrija Miedwiediewa przyczyną opóźnień w realizacji tego projektu „w znacznej mierze jest to, że w Turcji nie ma rządu. Nasi koledzy w Turcji muszą najpierw sformować rząd. Nie jest to łatwe. Mam nadzieję, że gdy rozwiążą wszystkie problemy polityczne, zdołamy ostatecznie porozumieć się we wszystkich sprawach” – oznajmił Miedwiediew we wtorek ( 21 lipca) w Lublanie, gdzie zachęcał Słowenię do przyłączenia się do Turkish Streamu. Tylko, że realnie nie ma się jeszcze, do czego przyłączyć.
Miedwiediew oświadczył wtedy również, że zainteresowanie udziałem w tym przedsięwzięciu potwierdziły już Grecja, Macedonia, Serbia i Węgry. Ale „zainteresowanie udziałem”, to jeszcze nie udział, to nawet jeszcze nie wola polityczna.
Gazpromowi najbardziej zależy na tym, aby doprowadzić gaz do Turcji, a potem dalej do Europy Południowej i Środkowej, zanim Unia Europejska zrealizuje swoją strategię, czyli sprowadzanie gazu z Azerbejdżanu, Turkmenistanu i Iranu. To jest wyścig z czasem, na którego wygranie Gazprom ma coraz mniej szans. Bo nie wiadomo, kiedy będzie nowy rząd w Ankarze, a nawet jak już będzie, to prezydent Recep Tayyip Erdogan nie zrezygnuje ze swojej koncepcji uczynienia z Turcji najważniejszego węzła energetycznego regionu europejsko-bliskowschodniego. A na to Moskwa się nie zgodzi.