Popkiewicz: Polskie rozterki z ochroną klimatu

9 marca 2017, 07:30 Środowisko

Było sobie jezioro. Było duże, czyste i pełne ryb. Nic dziwnego, że na jego brzegach zaczęły pojawiać się gospodarstwa. Jedne zostały założone wcześniej, inne później. Jedne były większe, inne mniejsze. Niektóre prowadziły działalność bardziej zanieczyszczającą wody jeziora, inne gospodarowały tak, że zanieczyszczały mniej – pisze Marcin Popkiewicz, analityk megatrendów, ekspert i dziennikarz zajmujący się powiązaniami w obszarach gospodarka-energia-zasoby-środowisko. Autor bestsellerów Świat na rozdrożu i Rewolucja energetyczna.

Czas płynął, a gospodarstwa rosły. Rosła też ilość zrzucanych do jeziora ścieków. Woda zaczęła zmieniać kolor i się pienić, ryby wymierały (rybacy tracili źródło utrzymania), ludzie po kąpieli dostawali wysypki (a kąpieliska trzeba było zamykać), więdły rośliny podlewane wodą z jeziora, a pojone nią zwierzęta coraz częściej chorowały, chorować zaczęli też ludzie.

Wezwani na konsultacje eksperci zbadali sytuację i stwierdzili, że jeśli obecne trendy w zanieczyszczających gałęziach gospodarki utrzymają się, to kumulujące się w wodach jeziora zanieczyszczenia osiągną takie stężenie, że woda w końcu stanie się zabójcza nie tylko dla ryb, ale też ludzi i trzody. Zarekomendowali stopniowe zmniejszanie ilości zrzucanych do jeziora zanieczyszczeń, tak by w kolejnym półwieczu zanieczyszczanie w ogóle ustało.

Gospodarzom te wieści nie przypadły do gustu – najbardziej dochodowe były bowiem te biznesy, które wiązały się z powstawaniem dużej ilości szkodliwych odpadów. Budowa oczyszczalni czy zmiana profilu produkcji oznaczałyby zaś spadek zysków. Tym niemniej, stawka była wysoka. Gospodarze zaczęli więc dogadywać się, co w tej sytuacji można zrobić. Proces negocjacyjny był trudny.

Ci, którzy mieli mniejsze gospodarstwa, zwalali winę na większe. Z kolei ci więksi (i bogatsi) nie chcieli dać sobie nic narzucić.

Ci, którzy zbudowali gospodarstwa w oparciu o trującą działalność, argumentowali, że zmiana profilu działania będzie dla nich trudna i kosztowna, zmniejszanie zanieczyszczeń musi więc potrwać. A więc, żeby ilość zanieczyszczeń spadała, ci, którzy nie trują, powinni dalej nie truć. Ci zaś argumentowali, że trujący od pokoleń tak się na tym wzbogacili, że stać ich na zmiany, ale oni, żeby wyjść z biedy, muszą się dorobić, co niestety będzie związane z pewnym zatruwaniem wspólnego jeziora.

Ci, którzy nie mieli dobrych warunków do prowadzenia innej działalności gospodarczej, domagali się szczególnego traktowania. Pozostali zwracali uwagę, że naukowcy stwierdzili, że w końcu i tak trzeba będzie zakończyć tę działalność i trzeba stworzyć alternatywy.

Koniec końców, po długotrwałych i zawziętych negocjacjach gospodarze uzgodnili wspólne stanowisko. Każdy z nich zaoferował dobrowolne działania mające na celu ograniczanie ilości zrzucanych do jeziora zanieczyszczeń. Dokument zobowiązań uroczyście podpisano.

Co prawda zsumowane deklaracje gospodarzy dalekie były od tego, co rekomendowali naukowcy i nikt nie wiedział, czy to wystarczy, by jezioro nie zamieniło się w zbiornik toksycznej cieczy. Dawało to jednak jakąś nadzieję na uniknięcie katastrofy, szczególnie, że gospodarze w ramach negocjacji ustalili, że będą się spotykać dalej i wprowadzać dalsze działania ograniczające pogarszanie się stanu jeziora.

W jednej z leżących na brzegu jeziora miejscowości już wcześniej przyjęto metodę ograniczania ilości zrzucanych do środowiska zanieczyszczeń przez przyjęcie ich rocznego sumarycznego limitu, malejącego co roku o określony procent. Każdy gospodarz miał ich pewną pulę, którą mógł handlować z innymi gospodarzami – jeśli redukował ilość zanieczyszczeń szybciej od przyjętego tempa, mógł sprzedać nadwyżkę uprawnień do zanieczyszczania tym, którzy robili to wolniej.

Stan jeziora jednak cały czas się pogarszał, a uzgodnienia dotyczące całkowitej ilości zanieczyszczeń zrzucanej do jeziora pokazały, że przyjęty w tej miejscowości plan jest niewystarczający do zrealizowania celu. Większość gospodarzy z miejscowości zgodziła się, że działania należy przyspieszyć i co roku zmniejszać dostępną pulę zanieczyszczeń szybciej niż dotychczas.

Jednak jeden z gospodarzy robił co mógł, żeby móc nadal zrzucać zanieczyszczenia do jeziora.

Zapytano się go: Dlaczego domagasz się możliwości dalszego trucia?

A on na to: Moje gospodarstwo w blisko 90% bazuje na najbardziej trującym biznesie. To w pełni uzasadnia takie żądanie.

Pytano się go, czy nie zdaje sobie sprawy, że rozbija wspólne ustalenia i tworzy szkodliwy precedens. Zaprzeczał, że w ogóle jest jakiś problem i podważał ustalenia naukowców. A zresztą dla niego to jest ważne, żeby on gospodarczo korzystał, a innym wara od tego, co u siebie robi.

Apelowano do jego odpowiedzialności za wspólne dobro. Odpowiedział, że g…(ucio) go to obchodzi, a zresztą zanim jezioro szlag trafi, to on już pewnie nie będzie żyć.
Proponowano mu wsparcie na transformację gospodarstwa. Okazało się, że pieniądze chętnie weźmie, ale i tak nic nie zamierza zmieniać, co najwyżej trochę poudaje.
Jak skończy się ta historia? Jak powinna się skończyć? Czy gospodarz-egoista zasługuje na dostanie po mordzie i bardziej zdecydowane zachęcenie do zmiany stanowiska?

Ochrona klimatu, uprawnienia do emisji i przyszłość węgla

Na pewno domyślacie się, że to nie historia wspólnego jeziora i jego zanieczyszczania, tylko wspólnej atmosfery i emisji gazów cieplarnianych.

Grzęznąc w technicznych detalach dyskusji często zapominamy, po co powstał europejski system handlu uprawnieniami do emisji gazów cieplarnianych: po to, żeby redukować i stopniowo wyeliminować ich emisję. Na ile to ważne i pilne i jak niezbędne redukcje emisji mają się do europejskich planów, opisaliśmy niedawno tutaj.

Podsumowując pokrótce implikacje wiedzy naukowej: jeśli zamierzamy ograniczyć ocieplenie do uzgodnionego w Paryżu (i podpisanego przez Polskę) progu 2°C, to wkrótce po 2050 roku emisje gazów cieplarnianych, w szczególności CO2 muszą spaść do zera. W praktyce oznacza to zakończenie spalania węgla, ropy i gazu bez wychwytu CO2 (a takiej technologii wciąż nie ma i niewiele wskazuje, żeby stała się dostępna na skalę przemysłową). I nie da się tego skompensować zalesianiem, w każdym razie nie w znaczącym stopniu.

Wnioski dla energetyki węglowej są przykre lecz nieuniknione: wkrótce w ogóle nie powinno jej być. Nie dotyczy to zresztą jedynie węgla: ropa i gaz też mogą służyć jedynie za paliwa przejściowe, których spalanie w najbliższych dekadach również powinno się zakończyć. Biorąc pod uwagę, że paliwa kopalne stanowią obecnie podstawę systemu energetycznego świata będzie to monumentalne wyzwanie i olbrzymi projekt inwestycyjny. Jednak – o ile chcemy zostawić naszym dzieciom i wnukom bezpieczną planetę – niezbędny, także ze względu na wyczerpywanie się łatwo dostępnych złóż paliw kopalnych (aby to sobie uświadomić wystarczy spojrzeć po jak trudne złoża węgla sięgamy w Polsce – coraz głębiej, w wyższych temperaturach i zagrożeniu metanowym, w coraz trudniejszych warunkach geologicznych i wyższych kosztach wydobycia).

Europejski system handlu uprawnieniami do emisji to wdrożenie w praktyce (owszem, nieidealne, ale zdecydowanie lepsze od jego braku) zasady zanieczyszczający płaci. Jest to oczywiście niewygodne dla najbardziej zanieczyszczających, bo zamiast przenosić koszty na innych, muszą wziąć je na siebie, przez co ich konkurencyjność spada.

Słuchając ludzi w ten czy inny sposób związanych z naszą węglową energetyką można odnieść wrażenie, że nie mają pomysłu na to co zrobić z polityką ochrony klimatu, brną więc w stronę negowania nauki. W sumie to nic dziwnego – zaakceptowanie implikacji budżetu węglowego, a następnie domaganie się możliwości dalszego nieograniczonego spalania węgla postawiłoby ich w wyjątkowo niekorzystnym świetle. Jednak domaganie się prawa do dalszego zanieczyszczania nie jest rozwiązaniem. Jest nim – trwająca dekady, ale z jasno wytyczonym punktem docelowym – transformacja gospodarki na zeroemisyjną, zarówno przez jej przestawianie na czyste źródła energii jak i znacznie lepszą efektywność jej wykorzystania.