Optymiści twierdzą, że ludzie potrafią uczyć się na błędach i wyciągać z nich wnioski. Pesymiści twierdzą, że historia pokazuje coś wręcz odwrotnego. Wydarzenia sprzed dekady – związane z wypadkami w elektrowni Fukushima-Daiichi – pokazują, że i jedni, i drudzy mają rację. Od naszej reakcji na konkretne wydarzenia zależy, której stronie ją ostatecznie przyznamy – pisze Urszula Kuczyńska, działaczka Lewicy Razem i współautorka programu energetycznego tej partii.
Tohoku to nazwa jednego z regionów największej, japońskiej wyspy Honsiu. 11 marca 2011 roku, o godzinie 14:46 zatrzęsło się dno oceaniczne 130 kilometrów na wschód od miasta Sendai leżącego w tym regionie. Wynikiem przesunięcia płyt tektonicznych było najsilniejsze trzęsienie ziemi i największa fala tsunami, jakie nawiedziły Japonię od czasu rozpoczęcia prowadzenia tam pomiarów w XIX wieku. Naukowcy mówią, że było to jedno z najsilniejszych zdarzeń sejsmicznych w ogóle. Dzisiaj pisze się o nim jako o “Wielkim Trzęsieniu Ziemi w Tohoku” lub “Wielkim Trzęsieniu Ziemi z Sendai”.
Fala tsunami wdarła się 10 kilometrów wgłąb lądu, zabierając ze sobą 11 000 ludzkich istnień. Prawie drugie tyle osób zginęło od wstrząsów, pod walącymi się budynkami – niemal połowę z nich, stanowiły osoby powyżej 65 roku życia, które nie zdążyły się ukryć w bezpieczniejszych miejscach. Zniszczone zostały setki kilometrów dróg, tysiące ludzi straciły dach nad głową. Zerwane zostały kolejowe trakcje i sieci energetyczne, w kilku miastach wybuchły ogromne pożary: w Sendai i Ichihara zapłonęły rafinerie, spłonęła duża część miasta Kesennuma.
Tymczasem, jedyne, co w Polsce wydajemy się z tych wydarzeń pamiętać to własny strach. Nie przed trzęsieniem ziemi – te nas nie nawiedzają i nie przed tsunami – te również nam nie grożą. Pamiętamy własny strach napędzany medialnymi doniesieniami o wydarzeniach w elektrowni Fukushima-Daiichi, choć i te nie miały prawa nas dotknąć. I zapominamy o wszystkim innym.
Nie zamierzam tutaj relatywizować wagi wydarzeń w japońskiej elektrowni. Według skali INES opracowanej przez Międzynarodową Agencję Energii Atomowej i Agencję Energii Jądrowej OECD, awarię w Fukushimie-Daiichi zaklasyfikowano jako “dużą awarię” (“major accident”), czyli 7, najwyższy stopień w siedmiostopniowej skali zdarzeń jądrowych i radiologicznych. W całej historii działania energetyki jądrowej na świecie takich awarii było dwie – ta w Czarnobylu i ta z 2011 roku w Japonii.
Sama klasyfikacja wydarzeń w Fukushimie-Daiichi jako 7 na skali INES wzbudza jednak kontrowersje. W świecie naukowym rozpoczęła dyskusję nad koniecznością zmiany kryteriów lub rozszerzenia skali.
Awaria czarnobylskiego reaktora miała nieporównanie groźniejsze konsekwencje niż zdarzenia w Japonii. Wystarczy pomyśleć, że w wyniku samego gaszenia pożaru w Czarnobylu, na ostrą chorobę popromienną zmarło 28 strażaków. W Fukushimie-Daiichi w wyniku bezpośredniej ekspozycji na promieniowanie, nie zginął nikt. Jeden pracownik obiektu stracił życie w wyniku upadku z dźwigu. Jeden zmarł kilka lat po awarii, na wykryty w 2016 roku nowotwór płuc. Operator elektrowni – japońska spółka państwowa TEPCO – zdecydowała się na wypłacenie jego rodzinie odszkodowania uznając, że jego śmierć była związana z narażeniem na promieniowanie jonizujące.
Również ilość uwolnionych do środowiska izotopów promieniotwórczych jest w przypadku zdarzeń w Japonii kilkukrotnie mniejsza niż w przypadku Czarnobyla. Początkowo, Fukushimę klasyfikowano więc jako 5, “awarię o rozległych skutkach”. Dopiero decyzja o tym, by osobne awarie w trzech spośród sześciu reaktorów elektrowni potraktować łącznie, zadecydowała o zmianie rangi wydarzeń w Fukushimie z 5 na 7 – na “dużą awarię”.
Tej dużej awarii można było jednak uniknąć.
W miejscu, gdzie stoi obecnie nieczynna elektrownia jądrowa Fukushima-Daiichi wznosiło się pierwotnie wysokie na 35 metrów wzgórze. W 1967 roku, kiedy rozpoczęła się budowa obiektu obniżono je o 25 metrów, aby odsłonić zapewniającą stabilność skałę i obniżyć koszt użytkowania pomp wody chłodzącej. Jednocześnie, zbudowano wał przeciwpowodziowy, który miał ochronić elektrownię przed zalaniem w przypadku uderzenia fali tsunami o wysokości 5,6 metra.
W 2000 roku, po wydarzeniach we francuskiej elektrowni Blayais, pojawiły się rekomendacje Międzynarodowej Agencji Energetyki Atomowej, które zalecały wszystkim obiektom jądrowym na świecie dokonanie szczegółowych przeglądów pod kątem bezpieczeństwa elektrowni w przypadku powodzi. 27 grudnia 1999 roku kombinacja czynników pogodowych w postaci silnych wiatrów znad Atlantyku i wyjątkowo wysokiego przypływu doprowadziły bowiem do zalania dwóch bloków elektrowni leżącej u ujścia rzeki Żyrondy i utraty zasilania. W Blayais szybko udało się zapanować nad sytuacją i nie doszło do żadnego groźnego w skutkach wypadku. Zagrożenie było jednak realne i zarówno francuskie, niemieckie, czy amerykańskie obiekty dostosowały się do rekomendacji Agencji.
Własnej analizy ryzyka dokonał też wówczas operator elektrowni w Japonii – TEPCO. Ocena zabezpieczenia japońskich obiektów przed uderzeniem 15-metrowej fali tsunami wypadła jednoznacznie źle, ale kierownictwo TEPCO zbagatelizowało raport. Prawdopodobieństwo wystąpienia aż tak wysokiej fali uznano za niezwykle niskie. Nie podjęto żadnych działań.
Podobny los spotkał wewnętrzny raport sporządzony osiem lat później przez departament nadzoru nad obiektami jądrowymi TEPCO. Podpisany przez Masao Yashidę – kierownika departamentu – dokument ostrzegał przed realnym ryzykiem pojawienia się wysokiej na 10,2 metra fali tsunami i wzywał do natychmiastowego wdrożenia bardziej przemyślanych i kompleksowych zabezpieczeń. W tym samym czasie, również przedstawiciele japońskich ośrodków naukowych zajmujących się sejsmologią i badaniem aktywności sejsmicznej w regionie wystosowali do TEPCO i NIISA – japońskiego dozoru jądrowego – informację ostrzegającą o możliwości wystąpienia silniejszych wstrząsów i wyższych fal tsunami niż te, które TEPCO podczas budowy elektrowni w latach 60-tych i 70-tych zakładał.
Na próżno. Fukushima-Daiichi pozostała przygotowana na przyjęcie wysokiej na 5,6 m ściany wody, według pierwotnych założeń. Każdy inny scenariusz kierownictwo TEPCO uznało za zwykłe czarnowidztwo.
A potem nadeszła 15-metrowa fala związana z Wielkim Trzęsieniem Ziemi z Tohoku. Osiem minut później przybyła druga, niewiele mniejsza. W pięć minut po uderzeniu pierwszej fali tsunami, kierownictwo obiektu meldowało już operatorowi o całkowitej utracie zasilania w czterech blokach elektrowni.
Niecałą godzinę wcześniej, po pierwszych wstrząsach sejsmicznych pracujące w Fukushimie obiekty jądrowe wyłączyły się automatycznie. Automatycznie uruchomiły się stojące w piwnicach generatory zasilania awaryjnego. Ich zadaniem było utrzymać pracę pomp chłodzących, odbierających ciepło powyłączeniowe reaktorów. Teraz, po uderzeniu tsunami, piwnice – a w nich generatory zasilania awaryjnego – stały zalane wodą. Nie tylko zresztą piwnice. Woda zalała też dodatkowe generatory, umiejscowione wyżej, na wzgórzu za elektrownią. Przetrwał tylko jeden. Podłączono go do bloków 5 i 6, ale cztery pozostałe reaktory elektrowni utraciły możliwość chłodzenia.
TEPCO zadziałało natychmiast. Wysłało do Fukuszimy-Daiichi krytycznie potrzebny sprzęt. Sprawny transport uniemożliwiły jednak zwałowiska i zarwane w wyniku wstrząsów ziemi drogi. Generatory przybyły na miejsce dopiero późnym wieczorem. Wtedy okazało się, że brakuje kabli. Przywiezionego sprzętu nie dało się podłączyć. Zalaniu uległo też kluczowe łącze ulokowane w piwnicy hali turbin. Podjęto serię panicznych, nieskoordynowanych działań, które nie przyniosły zmian. Zrobiło się za późno, by zapobiec katastrofie.
Wyparowanie wody chłodzącej w reaktorach doprowadziło do odsłonięcia rdzeni reaktorów. Zaczęły się topić a we wnętrzu budynków reaktora zaczął gromadzić się wodór. Najpierw, już 12 marca, wodór eksplodował w bloku nr 1. Dwa dni później, w wyniku wybuchu wodoru w budynku reaktora nr 3 poszkodowanych zostało 11 pracowników elektrowni. 15 marca doszło do eksplozji w reaktorze nr 4.
Wtedy, kiedy wszyscy z przejęciem śledziliśmy rozwój wypadków w Fukushimie-Daiichi, wytężone prace trwały też w jej siostrzanym obiekcie – elektrowni Fukushima-Daini, czyli elektrowni Fukushima nr 2. Czy ktoś z Was kiedyś o niej słyszał? Nie? Bo, naprawdę, słyszał mało kto. Media nie miały tam, czego szukać. Podczas, kiedy oczy całego świata zwrócone były na Fukushimę-Daiichi, załoga elektrowni Fukushima-Daini – równie mocno dotkniętej przez żywioł, co leżąca 11 kilometrów dalej na północ Daiichi – dzięki pomysłowości i nietuzinkowym talentom przywódczym swojego dyrektora, samodzielnie zażegnała największy kryzys.
W Fukushimie-Daiichi kryzys jednak tylko narastał. Narastał też efekt kuli śniegowej: jedna zła decyzja pociągała za sobą kolejne.
Władze Japonii zdecydowały o przesiedleniu 110 000 osób mieszkających w prefekturze Fukushima, w promieniu 20 km od elektrowni. Kolejne 50 000 osób opuściło swoje domy dobrowolnie. Wypędził ich strach przed promieniowaniem i jego skutkami. Nałożono rządowy zakaz sprzedaży żywności produkowanej w regionie. Z lęku przed promieniotwórczym opadem z awarii, wbrew zdaniu naukowców i w celu uspokojenia nastrojów społecznych, Japończycy podjęli szeroko zakrojone działania polegające na zdarciu wierzchniej warstwy ziemi na przestrzeni setek kilometrów kwadratowych. Koszt tych działań liczony jest dziś w miliardach dolarów i serii ludzkich nieszczęść. Zdecydowano się go ponieść, pomimo iż rekomendacje Międzynarodowej Komisji ds. Ochrony Radiacyjnej stanowiły jasno, że nie jest konieczne tak go windować.
Dziś źródła naukowe mówią zgodnym głosem: reakcja władz Japonii była nadmiarowa. Nieproporcjonalna do wagi zdarzeń. Nieprzemyślana i paniczna..
I tak jak gorączkowe działania w samej elektrowni przyczyniły się do pogorszenia złej sytuacji i doprowadziły do katastrofy w 2011, tak przesadna odpowiedź lękowa na nią znacznie pogorszyła sytuację osób, które w dużej mierze ewakuowano niepotrzebnie – i mieszkańców całego kraju. W pięć lat po wypadkach w Fukuszimie, do domów powróciła zaledwie połowa spośród pierwotnie przesiedlonych ludzi.
Wraz z nimi po kraju przemieszczał się lęk. Lęk przed promieniowaniem – w kraju, gdzie wydarzyła się tragedia Hiroszimy i Nagasaki lęk zupełnie jednak zrozumiały.
Pośrednio, to właśnie Hiroszimie i Nagasaki zawdzięczamy ten głęboko siedzący gdzieś w trzewiach niepokój na samą wzmiankę o promieniowaniu. Można go łatwo prześledzić aż do roku 1946, kiedy Nagroda Nobla z medycyny powędrowała do amerykańskiego naukowca Hermanna Mullera, który odkrył, że ekspozycja muchówek na duże dawki promieniowania rentgenowskiego indukuje u nich mutacje genetyczne. Odkrycie Mullera – wraz z obrazami z Hiroszimy i Nagasaki, na które zaledwie rok wcześniej Amerykanie zrzucili bomby jądrowe – legło u podstaw tak zwanej teorii LNT – bezprogowej teorii liniowej. Teoria LNT zakłada, że każda dawka promieniowania jonizującego jest potencjalnie groźna. I chociaż teorii tej przeczy rosnąca liczba dowodów naukowych i wyników badań populacyjnych; chociaż przeczy jej gromadzone przez ludzkość doświadczenie w medycynie nuklearnej i istnienie naturalnego zjawiska promieniowania tła, to nadal stanowi ona podstawę działań i tworzenia zabezpieczeń dla energetyki jądrowej i innych działań, czy czynności związanych z promieniotwórczością.
W Japonii lęk przed energetyką jądrową po Fukushimie przełożył się na coś jeszcze: na wyłączenie 54 działających w kraju reaktorów jądrowych i to pomimo faktu, że tylko 15 spośród nich było realnie zagrożone uderzeniem fali tsunami. Odporne na wstrząsy sejsmiczne, nawet te o sile 9, okazały się bowiem wszystkie.
Ta decyzja oznaczała, że Japonia bardzo szybko stała się drugim – po Chinach – największym importerem surowców energetycznych na świecie, zaspokajając sprowadzanym z zagranicy węglem, gazem i ropą aż 85 procent swojego zapotrzebowania na energię. Jej ceny poszybowały w górę prowadząc do drastycznego wzrostu ubóstwa energetycznego, zwłaszcza wśród starszych.
- Gdyby Japonia pozwoliła pracować pozostałym, nie zagrożonym zalaniem reaktorom w 2012 roku i importowała odpowiednio mniej paliw kopalnych – mówi publicyście Forbes’a profesor David Weinstein z Uniwersytetu Columbia – to jeśli wziąć pod uwagę poziom zanieczyszczenia powietrza z tamtego właśnie roku, ocaliłaby życie 9493 osób.
To połowa łącznej liczby ofiar Wielkiego Trzęsienia Ziemi z Tohoku.
Japonia postanowiła jednak zlikwidować 24 działające w kraju obiekty. Dwa wróciły do pracy jeszcze w 2015, potem kolejne 7. We wrześniu 2020 na stole NIISA, japońskiego dozoru jądrowego, leżały wnioski o zgodę na ponowne uruchomienie 18. Dwa są w budowie.
Przed wydarzeniami w Fukuszimie, prawie 30 procent zapotrzebowania na energię w Japonii zaspokajała krajowa produkcja w obiektach energetyki jądrowej. Plany zakładały podniesienie jej udziału do 40 procent do 2017 roku. Rozwój energetyki jądrowej jako narzędzia niezależności energetycznej był bowiem jednym z głównych priorytetów Tokio od roku 1973 a Japonia była ważnym graczem na światowym rynku badań i rozwoju technologii i usług jądrowych. Już nie jest. I utrata tego statusu odbywa się ze szkodą dla kieszeni Japończyków, zdrowia publicznego, gospodarczej kondycji kraju i klimatu.
Tymczasem, jak pokazał czas, awaria w Fukuszimie nie przyniosła tego, czego obawiano się najbardziej: wzrostu zachorowalności na raka i inne choroby związane z ekspozycją na promieniowanie.
Lęk jednak pozostał, bo nie da się inaczej wytłumaczyć tego, że premier Japonii wypił przed kamerami TV szklankę wody chłodzącej z elektrowni, by udowodnić, że jest bezpieczna i że można, jak radzą naukowcy, spokojnie uwolnić ją do oceanu.
Profesor Shizuo Sutou z Uniwersytetu Shujitsu podsumował postawę swoich rodaków w obliczu wypadków w Fukuszimie krótko. Tytuł jego pracy z 2016 roku twierdził bowiem jasno: bać powinniśmy się przede wszystkim własnego strachu i związanej z nim paniki.
Dąbrowski: Japonia zaczyna wracać do atomu po katastrofie w Fukushimie (ROZMOWA)