Zaproponowana przez Ministerstwo Energii zmiana przyszłorocznego popytu na zielone certyfikaty oznacza, że ich nadmiar na rynku utrzyma się jeszcze pięć lat – wynika z analiz portalu WysokieNapiecie.pl. Jednak realna produkcja „zielonego” prądu w 2020 roku będzie o 1/3 mniejsza, niż zaplanował i uzgodnił z Brukselą rząd.
Ministerstwo Energii opublikowało w czwartek projekt rozporządzenia wyznaczającego przyszłoroczny obowiązek zakupu (a ściśle mówiąc umorzenia) tzw. zielonych certyfikatów. Spółki energetyczne, przede wszystkim państwowe PGE, Tauron, Enea, Energa i prywatne Innogy, będą musiały wykazać się w 2018 roku certyfikatami potwierdzającymi wyprodukowanie 17,5% sprzedawanej przez nie energii w źródłach odnawialnych. W tym roku obowiązek ten wynosi 15,4%.
Teoretycznie to dobra informacja dla producentów „zielonego” prądu – przede wszystkim właścicieli farm wiatrowych i elektrowni opalanych biomasą. Popyt na zielone certyfikaty (które sprzedają obok samej energii elektrycznej) będzie wyższy. W dodatku – jak wynika z symulacji przeprowadzonych przez portal WysokieNapiecie.pl – przyszłoroczne zapotrzebowanie na certyfikaty (szacowane na 21,3 TWh) po raz pierwszy od 2010 roku przewyższy ich produkcję (na poziomie ok. 19,6 TWh).
Największe organizacje branżowe nie pałają jednak optymizmem. Liczyły, że Minister Energii wyznaczy spółkom energetycznym wyższy obowiązek umorzenia zielonych certyfikatów – Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej zabiegało, by w przyszłym roku obowiązek osiągnął maksymalny ustawowy poziom 19,35% (a następnie 17,4% w 2019 roku).
Szybkiego spadku nadwyżki nie będzie
Wyższy przyszłoroczny obowiązek pomógłby szybciej pozbyć się nadmiaru zielonych certyfikatów zalegających w kieszeniach spółek energetycznych i właścicieli ekoelektrowni. Ich nadmiar dołuje bowiem giełdowe ceny świadectw pochodzenia energii ze źródeł odnawialnych. W ciągu pięciu ostatnich lat ich kurs spadł o blisko 90% i dziś nie pozwala już na rentowną pracę większości farm wiatrowych, instalacji słonecznych, elektrowni wodnych czy niemal wszystkich biogazowni na składowiskach odpadów.
Górka nieumorzonych certyfikatów na rynku to przede wszystkim pokłosie sześcioletniej nadprodukcji „zielonej” energii w stosunku do zapotrzebowania wyznaczanego przez Ministra Energii (a wcześniej Ministra Gospodarki). Na koniec tego roku nadmiar certyfikatów wyniesie ok. 24 TWh w stosunku do zapotrzebowania nieznacznie przekraczającego 17 TWh.
Przy dzisiejszych cenach certyfikatów to niemal miliard złotych zamrożonych w papierach, na które nie ma popytu. W cenach sprzed pięciu lat byłoby to blisko 7 mld zł. Na taki zarobek właściciele ekoelektrowni nie mają już jednak co liczyć. Parlament, przy wsparciu Ministerstwa Energii, uchwalił właśnie ustawę, która zablokuje wzrost cen certyfikatów o więcej niż 25% rocznie nawet, gdy na rynku zacznie ich brakować. Przy czym uzasadnienie do projektu ustawy (tzw. Lex Energa) zawierało kuriozalne wyliczenia, jakoby niedobór certyfikatów (i to w wysokości niemal 8 TWh) miał nastąpić już za trzy lata.
Kto skorzysta na zmianie?
Na niezbyt wysokim wzroście przyszłorocznego obowiązku umorzenia certyfikatów i ustawie powstrzymującej wzrost ich cen skorzysta duży przemysł, który w cenie energii ma wliczone ceny certyfikatów po stawkach rynkowych. Ustawa ograniczająca wzrost cen certyfikatów zwiększy przewidywalność ostatecznych kosztów zakupu energii. Jeszcze bardziej tę przewidywalność wzmocniłoby rozporządzenie ministra wyznaczającej obowiązek na kolejne trzy lata, ale na to nie ma na razie co liczyć, bo w resorcie brakuje konkretnej strategii dla energetyki, w tym dla energetyki odnawialnej.
Kolejnym beneficjentem mają szansę stać się gospodarstwa domowe. Dzisiaj w ich rachunkach za energię wliczone są koszty zakupu zielonych certyfikatów po, bagatela, 130-150 zł/MWh. Spółki energetyczne, które kupują certyfikaty na giełdzie po 30 zł zarabiają na różnicy – obecnie to ok. 200-300 mln zł tylko w segmencie gospodarstw domowych. Po wejściu w życie ustawy ograniczającej maksymalną cenę zielonych certyfikatów Prezes Urzędu Regulacji Energetyki będzie mógł znacznie zmniejszyć koszty zakupu certyfikatów wliczane do taryfy odbiorców. W rezultacie, chociaż obowiązek udziału „zielonego” prądu w energii sprzedawanej klientów będzie w przyszłym roku wyższy, to gospodarstwa domowe powinny zapłacić za niego istotnie mniej. Koszty ponoszone przez przeciętną rodzinę na zakup zielonych certyfikatów powinny spaść z obecnych 3,60 zł miesięcznie do 2,30 zł/m-c w 2018 roku.
Kto straci?
Istnieje jednak spore ryzyko, że bilans strat z tytułu utrzymania niskich cen zielonych certyfikatów będzie wyższy. O ile można założyć, że 1,30 zł miesięcznej różnicy w rachunkach za prąd nie będzie specjalnie odczuwalna dla Kowalskiego (pół roku temu bez większego echa rząd podniósł gospodarstwom domowym tzw. opłatę przejściową o ponad 4 zł miesięcznie, nie wyjaśniając nawet na co chce przeznaczyć dodatkowe pieniądze), o tyle dla całej gałęzi gospodarki, na jaką wyrastała w Polsce energetyka odnawialna, działania resortu energii oznaczają dotkliwe straty.
Utrzymanie nadpodaży zielonych certyfikatów przez kolejnych pięć lat i wspomniana zmiana ustawy o OZE powinny utrzymać ceny zielonych certyfikatów na tak niskim poziomie, że wielu inwestorów nie będzie już w stanie spłacać kredytów na budowę „zielonych” elektrowni. To oznacza, że części pieniędzy pochodzących od klientów takich banków jak BOŚ, BGŻ, PKO BP, Pekao SA czy Alior nie uda się odzyskać.
Efektem rządowych decyzji będzie także spadek produkcji energii ze źródeł odnawialnych. Z analiz WysokieNapiecie.pl wynika, że produkcja energii wspierana zielonymi certyfikatami będzie niższa już w tym roku (o 0,5 TWh r/r, tj. 2%), a ze wszystkich źródeł OZE, bez względu na to czy otrzymują jakiekolwiek wsparcie czy nie, spadek produkcji nastąpi w przyszłym roku (o ok. 1 TWh, tj. 4%).