icon to english version of biznesalert
EN
Najważniejsze informacje dla biznesu
icon to english version of biznesalert
EN

Derski: Polska przez tydzień nie importowała energii? Nic podobnego

Wiceminister energii Grzegorz Tobiszowski w piątek poinformował opinię publiczną, że Polska przez miniony tydzień nie importowała energii elektrycznej, podczas gdy nasi sąsiedzi mieli problem z zaspokojeniem zapotrzebowania odbiorców. Portal WysokieNapiecie.pl zweryfikował te dane. Rzeczywistość okazała się niemal dokładnie odwrotna.

Nad południową Europą przetacza się fala upałów ochrzczona imieniem Lucyfer. Temperatura w wielu miejscach przekracza 40 stopni Celsjusza, a odczuwalna jest nawet o 10 stopni wyższa. Efektem są kosztowne straty w rolnictwie, susze (m.in. największa od 60 lat we Włoszech), ogromne pożary lasów m.in. w Portugalii, Francji i na Węgrzech oraz rosnące zapotrzebowanie na energię elektryczną do chłodzenia, a w efekcie także bardzo wysokie ceny prądu na europejskich giełdach.

We wtorek w Polsce padł rekord zapotrzebowania na moc (23,8 GW). W czwartek podobny rekord został pobity także w Chorwacji (3 GW), gdzie cena energii w szczycie z dostawą na następny dzień poszybowała do równowartości 600 zł/MWh. We Włoszech cena energii z 200 zł podskoczyła do dawno nie spotykanych 430 zł/MWh. W Polsce w tym samym dniu płacono za nią w szczycie nawet 470 zł/MWh, chociaż raczej w efekcie paniki, niż realnych trudności z zaspokojeniem popytu. Kto nie kupił wystarczającej ilości energii na giełdzie po tej cenie, rozliczał swój nadmiarowy pobór po znacznie niższej stawce – niespełna 230 zł/MWh – na tzw. Rynku Bilansującym.

Sytuacja w polskim systemie elektroenergetycznym jest bardzo spokojna i na szczęście niczym nie przypomina sierpnia 2015 roku, gdy wprowadzono 20 stopień zasilania. W tym roku Polskie Sieci Elektroenergetyczne ani razu nie musiały nawet sięgać po usługę redukcji zapotrzebowania na moc (tzw. DSR), świadczoną za wynagrodzeniem przez część odbiorców – głównie większych zakładów przemysłowych.

Błędne informacje wiceministra

Niecodzienne wydarzenia w europejskiej energetyce odnotował także w piątek wiceminister energii Grzegorz Tobiszowski. – Mamy upały, i Bogu dzięki nasza energetyka wytrzymuje, podczas gdy u naszych sąsiadów – w Szwecji, na Litwie czy nawet w Niemczech, widać problemy z podażą energii – powiedział w Katowicach Polskiej Agencji Prasowej. – Ten tydzień był ciekawy, bo nie mieliśmy wpływu do Polski energii z zewnątrz. To jest chyba pierwszy raz od niepamiętnych czasów, a na pewno za tego rządu – dodał w rozmowie z dziennikarzami, cytowanej przez PAP.

Portal WysokieNapiecie.pl zweryfikował informacje wiceministra, które okazały się być zdecydowanie zbyt pesymistyczne dla sąsiadów i dalece zbyt optymistyczne dla Polski. Z danych udostępnianych przez polskiego operatora sieci przesyłowych (PSE) wynika, że w Polsce w 2017 roku nie było jeszcze ani jednego tygodnia, w którym nie importowalibyśmy energii elektrycznej.

Bisko takiej sytuacji było jedynie w styczniu, gdy Francja wyłączyła wiele swoich reaktorów atomowych do przeglądu i z powodu silnych mrozów na potęgę importowała energię z całej Europy. Między innymi za pośrednictwem Niemiec prąd popłynął wówczas także z polskich elektrowni węglowych, które wyprodukowały w styczniu o 8% więcej energii rok do roku.

Od wiosny Polska jest jednak przede wszystkim importerem. W ciągu minionego tygodnia, a nawet dwóch minionych tygodni, nie było nawet jednego dnia bez importu energii elektrycznej, a eksport odbywał się wyłącznie w środku nocy. Łącznie w ciągu pierwszej połowy 2017 roku zaimportowaliśmy o ponad 500 GWh więcej, niż wyeksportowaliśmy, co odpowiada 0,6% krajowego zużycia energii elektrycznej w tym czasie. Niekorzystny jest przy tym bilans cenowy – za granicą kupujemy zwykle drogą energię w szczytach zapotrzebowania, a sąsiadom sprzedajemy tanio energię w nocy.

Problem z zaopatrzeniem w energię? Nie u sąsiadów

Przeważający import energii do Polski to efekt niższych hurtowych cen prądu u naszych sąsiadów. Wbrew informacjom wiceministra nie tylko nie mają oni problemu z zaopatrzeniem swoich odbiorców, ale niektórzy cierpią już na dokładnie odwrotną chorobę – nadmiar prądu latem. W niedzielę, 30 lipca, w środku dnia panele słoneczne w Niemczech dostarczały do systemu moc 25 GW, odpowiadającą za połowę zapotrzebowania całego kraju. Kolejnych 18 GW wygenerowały niemieckie wiatraki. Energii z tych dwóch źródeł było tak dużo, że Niemcy musieli pierwszy raz od dawna ograniczyć produkcję w elektrowniach atomowych – aż o 1/3 w ciągu kilku godzin – i eksportować do sąsiadów niemal 12 GW. To niewiele mniej, niż wyniosło wówczas całkowite zapotrzebowanie Polski (17 GW). Ceny energii na połączonym rynku Niemiec, Austrii i Luksemburga spadły wówczas do absurdalnego poziomu minus 67 euro (czyli równowartości minus 285 zł/MWh). Wytwórcy płacili zatem kolosalne pieniądze odbiorcom za zużycie nadmiaru prądu.

Podobna sytuacja miała wówczas miejsce także w Belgii, gdy energia elektryczna w szczycie nasłonecznienia w niedzielę osiągnęła cenę minus 40 euro/MWh. Z niemal identyczną ceną ujemną Belgowie zmierzyli się także w ostatnią niedzielę – 6 sierpnia.

Ceny energii u naszych sąsiadów rosną wieczorem, gdy zachodzi słońce, ale polski prąd wciąż zwykle jest wówczas droższy. Energia elektryczna z równomierną dostawą (tzw. base load) przez cały poniedziałek, 7 sierpnia, została na warszawskiej Towarowej Giełdzie Energii wyceniona na 168 zł/MWh, czyli równowartość 40 euro. Tymczasem na Litwie, Łotwie, Estonii i Finlandii, a także we Francji i Belgii cena wyniosła nieco ponad 34 euro, w Niemczech, Austrii, Czechach i Danii po 33 euro, w Szwecji 32 euro, a Norwegii 26 euro. Drożej płacono tylko na Węgrzech (71 euro), połączonej z nią Słowacji (65 euro) i w Wielkiej Brytanii (46 euro).

Skąd te informacje?

Nie wiemy skąd wiceminister energii czerpał te, kompletnie różne od rzeczywistości, informacje, ani dlaczego prezentował je publicznie, ale to niestety nie pierwszy tak poważny błąd merytoryczny w wypowiedziach kluczowych urzędników Ministerstwa Energii.

Dalsza część artykułu na portalu wysokienapiece.pl

Wiceminister energii Grzegorz Tobiszowski w piątek poinformował opinię publiczną, że Polska przez miniony tydzień nie importowała energii elektrycznej, podczas gdy nasi sąsiedzi mieli problem z zaspokojeniem zapotrzebowania odbiorców. Portal WysokieNapiecie.pl zweryfikował te dane. Rzeczywistość okazała się niemal dokładnie odwrotna.

Nad południową Europą przetacza się fala upałów ochrzczona imieniem Lucyfer. Temperatura w wielu miejscach przekracza 40 stopni Celsjusza, a odczuwalna jest nawet o 10 stopni wyższa. Efektem są kosztowne straty w rolnictwie, susze (m.in. największa od 60 lat we Włoszech), ogromne pożary lasów m.in. w Portugalii, Francji i na Węgrzech oraz rosnące zapotrzebowanie na energię elektryczną do chłodzenia, a w efekcie także bardzo wysokie ceny prądu na europejskich giełdach.

We wtorek w Polsce padł rekord zapotrzebowania na moc (23,8 GW). W czwartek podobny rekord został pobity także w Chorwacji (3 GW), gdzie cena energii w szczycie z dostawą na następny dzień poszybowała do równowartości 600 zł/MWh. We Włoszech cena energii z 200 zł podskoczyła do dawno nie spotykanych 430 zł/MWh. W Polsce w tym samym dniu płacono za nią w szczycie nawet 470 zł/MWh, chociaż raczej w efekcie paniki, niż realnych trudności z zaspokojeniem popytu. Kto nie kupił wystarczającej ilości energii na giełdzie po tej cenie, rozliczał swój nadmiarowy pobór po znacznie niższej stawce – niespełna 230 zł/MWh – na tzw. Rynku Bilansującym.

Sytuacja w polskim systemie elektroenergetycznym jest bardzo spokojna i na szczęście niczym nie przypomina sierpnia 2015 roku, gdy wprowadzono 20 stopień zasilania. W tym roku Polskie Sieci Elektroenergetyczne ani razu nie musiały nawet sięgać po usługę redukcji zapotrzebowania na moc (tzw. DSR), świadczoną za wynagrodzeniem przez część odbiorców – głównie większych zakładów przemysłowych.

Błędne informacje wiceministra

Niecodzienne wydarzenia w europejskiej energetyce odnotował także w piątek wiceminister energii Grzegorz Tobiszowski. – Mamy upały, i Bogu dzięki nasza energetyka wytrzymuje, podczas gdy u naszych sąsiadów – w Szwecji, na Litwie czy nawet w Niemczech, widać problemy z podażą energii – powiedział w Katowicach Polskiej Agencji Prasowej. – Ten tydzień był ciekawy, bo nie mieliśmy wpływu do Polski energii z zewnątrz. To jest chyba pierwszy raz od niepamiętnych czasów, a na pewno za tego rządu – dodał w rozmowie z dziennikarzami, cytowanej przez PAP.

Portal WysokieNapiecie.pl zweryfikował informacje wiceministra, które okazały się być zdecydowanie zbyt pesymistyczne dla sąsiadów i dalece zbyt optymistyczne dla Polski. Z danych udostępnianych przez polskiego operatora sieci przesyłowych (PSE) wynika, że w Polsce w 2017 roku nie było jeszcze ani jednego tygodnia, w którym nie importowalibyśmy energii elektrycznej.

Bisko takiej sytuacji było jedynie w styczniu, gdy Francja wyłączyła wiele swoich reaktorów atomowych do przeglądu i z powodu silnych mrozów na potęgę importowała energię z całej Europy. Między innymi za pośrednictwem Niemiec prąd popłynął wówczas także z polskich elektrowni węglowych, które wyprodukowały w styczniu o 8% więcej energii rok do roku.

Od wiosny Polska jest jednak przede wszystkim importerem. W ciągu minionego tygodnia, a nawet dwóch minionych tygodni, nie było nawet jednego dnia bez importu energii elektrycznej, a eksport odbywał się wyłącznie w środku nocy. Łącznie w ciągu pierwszej połowy 2017 roku zaimportowaliśmy o ponad 500 GWh więcej, niż wyeksportowaliśmy, co odpowiada 0,6% krajowego zużycia energii elektrycznej w tym czasie. Niekorzystny jest przy tym bilans cenowy – za granicą kupujemy zwykle drogą energię w szczytach zapotrzebowania, a sąsiadom sprzedajemy tanio energię w nocy.

Problem z zaopatrzeniem w energię? Nie u sąsiadów

Przeważający import energii do Polski to efekt niższych hurtowych cen prądu u naszych sąsiadów. Wbrew informacjom wiceministra nie tylko nie mają oni problemu z zaopatrzeniem swoich odbiorców, ale niektórzy cierpią już na dokładnie odwrotną chorobę – nadmiar prądu latem. W niedzielę, 30 lipca, w środku dnia panele słoneczne w Niemczech dostarczały do systemu moc 25 GW, odpowiadającą za połowę zapotrzebowania całego kraju. Kolejnych 18 GW wygenerowały niemieckie wiatraki. Energii z tych dwóch źródeł było tak dużo, że Niemcy musieli pierwszy raz od dawna ograniczyć produkcję w elektrowniach atomowych – aż o 1/3 w ciągu kilku godzin – i eksportować do sąsiadów niemal 12 GW. To niewiele mniej, niż wyniosło wówczas całkowite zapotrzebowanie Polski (17 GW). Ceny energii na połączonym rynku Niemiec, Austrii i Luksemburga spadły wówczas do absurdalnego poziomu minus 67 euro (czyli równowartości minus 285 zł/MWh). Wytwórcy płacili zatem kolosalne pieniądze odbiorcom za zużycie nadmiaru prądu.

Podobna sytuacja miała wówczas miejsce także w Belgii, gdy energia elektryczna w szczycie nasłonecznienia w niedzielę osiągnęła cenę minus 40 euro/MWh. Z niemal identyczną ceną ujemną Belgowie zmierzyli się także w ostatnią niedzielę – 6 sierpnia.

Ceny energii u naszych sąsiadów rosną wieczorem, gdy zachodzi słońce, ale polski prąd wciąż zwykle jest wówczas droższy. Energia elektryczna z równomierną dostawą (tzw. base load) przez cały poniedziałek, 7 sierpnia, została na warszawskiej Towarowej Giełdzie Energii wyceniona na 168 zł/MWh, czyli równowartość 40 euro. Tymczasem na Litwie, Łotwie, Estonii i Finlandii, a także we Francji i Belgii cena wyniosła nieco ponad 34 euro, w Niemczech, Austrii, Czechach i Danii po 33 euro, w Szwecji 32 euro, a Norwegii 26 euro. Drożej płacono tylko na Węgrzech (71 euro), połączonej z nią Słowacji (65 euro) i w Wielkiej Brytanii (46 euro).

Skąd te informacje?

Nie wiemy skąd wiceminister energii czerpał te, kompletnie różne od rzeczywistości, informacje, ani dlaczego prezentował je publicznie, ale to niestety nie pierwszy tak poważny błąd merytoryczny w wypowiedziach kluczowych urzędników Ministerstwa Energii.

Dalsza część artykułu na portalu wysokienapiece.pl

Najnowsze artykuły