Od kilku dni w polskich (i nie tylko) mediach krąży temat wykrycia promieniotwórczego izotopu jodu (jodu-131) nad Europą, w tym szczególnie nad Polską. Zdarzenie, choć nie ma prawa mieć absolutnie żadnego wpływu na ludzi, stało się powodem do dość szalonych spekulacji i nieuzasadnionego niczym straszenia ludzi. Co naprawdę się stało? – pisze Adam Rajewski z Politechniki Warszawskiej.
Otóż faktycznie w dniach 9-16 stycznia b.r. zarejestrowano podwyższone (ale śladowe) poziomy promieniotwórczego izotopu I-131 nad Polską. Informację tę podała w komunikacie 13 lutego francuska państwowa służba dozoru jądrowego IRSN (L’Institut de Radioprotection et de Sûreté Nucléaire). Stwierdzono w nim, że: ,,Jod-131 (131I), radionuklid pochodzenia antropogenicznego, został niedawno wykryty w niewielkich ilościach w atmosferze na poziomie ziemi w Europie. Wstępny raport stwierdza, że po raz pierwszy odkryto jego obecność w styczniu 2017 r. w północnej Norwegii. Jod-131 wykryto także do końca stycznia w Finlandii, Polsce, Czechach, Niemczech, Francji oraz Hiszpanii.”
Jednocześnie wskazywano, że niekorzystne warunki atmosferyczne sprzyjały wyższej koncentracji także naturalnych izotopów promieniotwórzych na poziomie terenu.
Tym, co wzbudziło szczególne zainteresowanie w naszym kraju była jednak załączona do komunikatu mapa wskazująca jednoznacznie, że najwyższe poziomy skażenia owym jodem wykryto właśnie w Polsce. Sięgały one 5,92 (+/- 0,5) µBq/m³. W komunikacie stwierdzono też, że poziomy wykryte na terenie Francji nie stanowią żadnego zagrożenia dla zdrowia, aczkolwiek we Francji faktycznie były one przezło dziesięciokrotnie niższe niż u nas.
Co do naszych, komunikat 22 lutego, zapewne już pod wpływem pierwszych materiałów prasowych, wydała Państwowa Agencja Atomistyki, stwierdzając, że: ,,W nawiązaniu do informacji opublikowanej przez francuski Instytut ochrony radiologicznej i bezpieczeństwa jądrowego (IRSN – L’Institut de Radioprotection et de Sûreté Nucléaire), uprzejmie informujemy, że śladowe ilości izotopu jodu-131 wykryte w okresie 9-16 stycznia br. (ponad miesiąc temu) na terenie Polski nie stanowiły żadnego zagrożenia dla ludzi i środowiska.”
Komunikat ten, jakkolwiek absolutnie zasadny i zgodny z prawdą, jest też dość skrótowy i urzędowo suchy. Przyjrzyjmy się więc sprawie bliżej.
Czy skażenie się utrzymuje?
Nie ma żadnych powodów, by to podejrzewać. Zarówno oryginalny komunikat IRSN, jak i komunikat PAA zawierają daty, w których wykryto skażenie na terytorium Polski. Było to od 9 do 16 stycznia 2017 r. Wyraźnie wskazuje to na jednorazowe/krótkotrwałe uwolnienie jodu-131 do atmosfery. Izotop ten ma dość krótki czas połowicznego rozpadu wynoszący ok. 8 dni, stąd po kilku dniach znakomita większość już uległa rozpadowi. Twierdzenia np. jednej z warszawskich lokalnych redakcji internetowych, że skażenie się utrzymuje, nie mają na chwilę obecną żadnego uzasadnienia.
Co mogło być źródłem?
Źródłem I-131 może być wyłącznie działalność człowieka. Nie jest jednak prawdą, jak pisał jeden z portali (rzekomo factcheckingowy), że może to być tylko awaria elektrowni jądrowej bądź wybuch jądrowy. Przeciwnie, choć jedno i drugie takim źródłem może być, znacznie częściej do takich uwolnień dochodzi w instytutach badawczych lub ośrodkach wytwarzających radioizotopy na potrzeby przemysłu i medycyny (I-131 jest stosowany w leczeniu tarczycy).
W praktyce w ostatnich latach w Europie miały miejsce co najmniej trzy przypadki tego rodzaju, wszystkie kompletnie niegroźne (o tym jakie to zagrożenie jest będzie niżej).
W 2016 roku doszło do przypadku uwolnienia jodu-131 (i pewnej ilości gazów szlachetnych) z Instytutu Technologii Energetycznych w Halden w Norwegii. Przyczyną było nieostrożne obchodzenie się z wypalonym paliwem jądrowym.
W 2011 roku doszło do uwolnienia z Instytutu Izotopów w Budapeszcie produkującego radiofarmaceutyki oraz izotopy do zastosowań przemysłowych.
Podobnie było w 2008 kiedy doszło do uwolnienia z Instytutu Radioelementów we Fleurs w Belgii.
Należy podejrzewać, że to właśnie jakaś instytucja produkująca lub wykorzystująca I-131 (zapewne do celów medycznych) była i tym razem źródłem – wskazuje na to brak jakichkolwiek innych skażeń. Ta nieobecność innych izotopów promieniotwórczych jednoznacznie świadczy o tym, że – wbrew różnym spekulacjom – źródłem nie jest ani poważna awaria reaktora jądrowego, ani tym bardziej jakaś tajna (np. rosyjska) próbna eksplozja jądrowa.
Póki co nie ma informacji skąd skażenie wzięło się tym razem. Istnieje zapewne możliwość, że tego się nie dowiemy, bo nie ma przeciez po nim już śladu.
5,92 µBq/m³ – a czy to dużo?
Jeden z problemów z oficjalnymi komunikatami, tak francuskim jak i polskim, polega na tym, że poza stwierdzeniem „nie stanowi zagrożenia” nie podano żadnej innej informacji w przystępny i zrozumiały dla laika sposób. A każdemu, kto nie przelicza bekereli i siwertów w pamięci może przyjść do głowy pytanie: a jak daleko było do tego, by to zagrożenie było?
Otóż było bardzo bardzo bardzo daleko. Jak bardzo postaram się pokazać przy pomocy kilku prostych porównań i obliczeń.
Przyjmijmy dla uproszczenia, że mieliśmy skażenie na poziomie 6 µBq/m³ (Bq czyli bekerel jest jednostką aktywności promieniotwórczej, wskazuje ile następuje rozpadów promieniotwórczych w sekundzie, a więc pośrednio – ile jest substancji promieniotwórczej). Załóżmy też fatalistycznie (acz nieprawdziwie), że to się utrzymuje i utrzymywać będzie. Co nam się stanie?
Zauważalne (nadal niewielkie, ale rejestrowalne) skutki dla zdrowia (np. podwyższone prawdopodobieństwo niektórych nowotworów) zaczynają się od podania kilku tysięcy megabekereli. Czyli ilości rzędu biliarda razy większej niż zawarta w jednym metrze sześciennym owego skażonego powietrza. Człowiek wdycha około 10 m³ na dobę. Zakładając pesymistycznie (ale niekoniecznie realistycznie), że wchłoniemy wszystko i zaniedbując fakt, że to nie jest wszystko jedno, czy te megabekerele przyjmiemy na raz, czy nie (będąc po „bezpiecznej stronie” tego założenia), dochodzimy do wniosku, że owym felernym powietrzem trzeba by było oddychać jakieś 100 mld dni. Czyli prawie 274 miliony lat.
[Uwaga: korygowałem tekst, bo w pierwotnej wersji był błąd i napisałem 274 tysiące, a powinienem 274 miliony]
A teraz w drugą stronę. W powietrzu nad Polską przyjmijmy te maksymalne 6 μBq na m³. Czyli przy 10 m3 powietrza na dobę mamy 60 μBq.
Wchłonięcie 1 Bq jodu-131 daje dawkę 2,92 x 10^-7 Sv. Czyli 2,92 x 10^-7 μSv/μBq.
Stąd doba oddychania tym fatalnym powietrzem to 1,75 x 10^-5 μSv.
Dla porównania zjedzenie jednego banana to rząd wielkości 0,1 μSv (od potasu-40). Czyli 5700 razy więcej.
Średnioroczna dawka od źródeł naturalnych w Polsce to ~2,6 mSv. A ze wszytskich (czyli powiększona głównie o medyczne, przede wszystkim od diagnostyki) ~3,5 mSv.
Gdyby oddychać tym złym powietrzem (znowu zaniedbując, że to było tylko przez chwilę, a więc zakładając, że ktoś uwalnia bez przerwy) cały rok, to dostaniemy 6,39 x 10^-3 μSv ekstra.
Czyli zwiększymy dawkę roczną o 0,00018%.
Zatem komunikaty o braku podstaw do jakichkolwiek obaw są w pełni uzasadnione.
Czy podawać sobie/dziecku płyn Lugola? Albo jodynę?
W żadnym razie. Serio, w żadnym razie, nie tylko w tym przypadku. Co jakiś czas się zdarza, że po doniesieniach tego rodzaju zaczyna się szturm na apteki, z których szybko znika płyn Lugola, czyli wodny roztwór czystego jodu w jodku potasu. Wynika to z oczywistych skojarzeń z katastrofą czarnobylską i wprowadzoną przez władze PRL profilaktyką jodową. Chodziło o to, by w sytuacji potencjalnie dużego skażenia jodem radioaktywnym, połączonego z poważnymi niedoborami jodu w ówczesnym społeczeństwie (sic!), „zablokować” tarczycę jodem nieradioaktywnym tak, by radioaktywny nie mogł się w niej akumulować. Taka profilaktyka co do zasady ma sens w ogóle głównie u dzieci, bo to one mogą być podatne na kancerogenny efekt tego zjawiska. Ale by ono wystąpiło to trzeba – szczególnie u zdrowej populacji – skażeń przekraczających znacznie nawet to, co w Polsce było po Czarnobylu, nie mówiąc o poziomach o których tu mówimy. Co więcej, płyn Lugola nie jest środkiem przewidzianm do takiej profilaktyki. W PRL go zastosowano z braku lepszego, z uwagi na łatwość produkcji. Normalnie stosuje się jednak tabletki jodku potasu. Płyn Lugola na co dzień dostępny w aptekach nie jest w ogóle przeznaczony do spożycia i można nim sobie rozstroić przewód pokarmowy. Tak więc na nic nie pomoże, ale za to może zaszkodzić. W internecie natknąłem się zresztą na jeszcze bardziej absurdalne rekomendacje, w postaci smarowania skóry dzieci, w tym niemowląt, jodyną. Tego też robić nie należy. Zresztą podkreślę raz jeszcze – nie ma żadnych podstaw, by robić cokolwiek. Poza może złoszczeniem się na niekompetencję niektórych dziennikarzy.
Źródło: naTemat.pl