Ewidentnym przykładem oporu wobec zmian technologicznych w naszej energetyce jest sprzeciw i niechęć znaczącej części środowiska związanego z branżą wytwarzania energii wobec wprowadzenia w Polsce energetyki jądrowej w miejsce masowego stosowania procesu spalania – pisze Jerzy Lipka ze Stowarzyszenia Obywatelski Ruch na Rzecz Energetyki Jądrowej.
Ostatnimi czasy rządowe media pełne są entuzjastycznych informacji o gospodarczym wzroście o rosnącym PKB i rosnącej produkcji przemysłu. Sam Premier natomiast u zarania swoich rządów wspominał o konieczności podniesienia innowacyjności całej gospodarki. Akurat w tej dziedzinie odstajemy mocno nie tylko od światowej czołówki, lecz i nawet od najbliższych sąsiadów z południa. O ile gospodarcze sukcesy Polski muszą cieszyć każdego, kto czuje przywiązanie do własnego kraju, o tyle dłuższa kontynuacja trendu gospodarczego rozwoju wymaga swoistej ucieczki do przodu i skoku technologicznego. Oczywiście dużo łatwiej o tym mówić, a dużo trudniej wykonać, jako że zmiana technologii wytwarzania wymaga często dużych nakładów oraz narusza interesy wszystkich, którzy na dotychczasowych technologiach korzystali. Energetyka jest krwiobiegiem gospodarki i tu właśnie dominacja grup interesu i ich wpływ na strategiczne decyzje jest najbardziej dotkliwy i bolesny dla przeciętnego Kowalskiego.
Ewidentnym przykładem oporu wobec zmian technologicznych w naszej energetyce jest sprzeciw i niechęć znaczącej części środowiska związanego z branżą wytwarzania energii wobec wprowadzenia w Polsce energetyki jądrowej w miejsce masowego stosowania procesu spalania. Nie ulega wątpliwości, że byłby to przełom cywilizacyjny, jako że energetyczna wydajność wszelkich procesów spalania jest żadna względem wydajności rozszczepienia jądra atomu uranu. To powoduje, że jeden gram uranu zaledwie, tak mały, że ledwo dostrzegalny, zastąpić może energetycznie aż 1,5 tony energetycznego węgla kamiennego, czy też kilka ton węgla brunatnego. A elektrownia 1000 MW mocy, mogąca wytwarzać rocznie nawet do 8 TWh energii elektrycznej potrzebowałaby około 2,5 mln ton węgla kamiennego, około 6 mln ton brunatnego a tylko około 22 tony paliwa uranowego przy jednorazowym załadunku w momencie uruchamiania elektrowni około 130 ton paliwa. Tym paliwem są tlenki uranu lub mieszanina tlenków uranu i tlenków plutonu w postaci małych (średnica ok. 1-2 cm średnicy w zależności od technologii) okrągłych pastylek paliwowych w długich rurkach ze stopów cyrkonu.
Już same te proporcje pokazują ilości odpadów, które trzeba zutylizować i zabezpieczyć w ciągu roku pracy elektrowni. Zresztą trudno mówić o skutecznym zabezpieczeniu milionów ton żużlu na hałdach wokół elektrowni węglowej, gdzie mamy do czynienia dosłownie z całą tablicą Mendelejewa. Tymczasem bardzo niewielka ilość odpadów z elektrowni jądrowej w praktyce parę metrów sześciennych razem odpady nisko, średnio- i wysokoradioaktywnych, zabezpieczone są bardzo skutecznie najpierw w basenach na terenie elektrowni, gdzie częściowo tracą radioaktywność w ciągu 5 do 10 lat, następnie w podziemnych składowiskach przechowywane są w ołowianych pojemnikach lub zatopione w szkle (pochłania promieniowanie gamma). Nie są to odpady sensu stricte, gdyż w reaktorach IV generacji na neutrony prędkie będzie można je ponownie wykorzystać. W energetyce jądrowej znany jest też zamknięty cykl paliwowy, z przerobem wypalonego paliwa i ponownym jego użyciem.
Jeśli do tego wszystkiego dodamy praktycznie brak emisji zanieczyszczeń w elektrowniach jądrowych i bardzo wysokie standardy technologiczne i wymogi bezpieczeństwa, nieporównywalne z żadną inną branża, daje to obraz technologicznego skoku czy skali innowacyjności względem wszelkich procesów spalania węgla, gazu bądź mazutu, Także względem wiatraków czy paneli fotowoltaicznych, których energetyczna wydajność jest rzędu 10 do 12 procent w przypadku paneli, czy 25 do 40 procent w przypadku wiatraków. Przez tyle czasu w ciągu roku dostarczają one energię, przez resztę czasu muszą to robić źródła konwencjonalne a głównie gazowe, najbardziej elastyczne jeśli chodzi o szybkie zmiany mocy. A więc w przypadku tak mocno reklamowanej energetyki odnawialnej znów wracamy do procesu spalania i emisji do atmosfery dwutlenku węgla czy tlenków azotu, eliminowanych przecież zupełnie w przypadku rozszczepienia jąder atomów uranu.
A koszty? Jak już wspomniałem na początku, innowacyjność kosztuje. Koszt energetyki jądrowej w Polsce jest moim zdaniem zawyżany przez przeciwnych jej lobbystów, ponieważ z uporem maniaka przytacza się przykłady prototypowych inwestycji w bloki EPR, we Francji i Finlandii. W specyficznej sytuacji w tych krajach, gdzie brakuje doświadczonych kadr zdolnych budować elektrownie jądrowe na skutek luki pokoleniowej. Przez kilkadziesiąt lat bowiem w Europie Zachodniej i USA nie budowano tego typu nowych obiektów, które to jednak zjawisko nie występuje w ogóle w Azji – Chinach, Korei Południowej, Japonii czy Rosji. Już w Chinach taki sam jak we Francji czy Finlandii blok EPR pracuje dostarczając prąd do sieci, mimo późniejszego terminu rozpoczęcia inwestycji. Podobnie Korea Południowa buduje bloki jądrowe choćby w Emiratach Arabskich bez opóźnień i w przewidzianym budżecie.
Również rosyjski Rosatom buduje na świecie nowe elektrownie bez opóźnień, względnie poślizgi są bardzo niewielkie. Z kadrą techniczną nie ma problemów i Japonia, systematycznie odbudowująca swoją energetykę jądrową. Warto wspomnieć, że decyzja o powrocie Kraju Kwitnącej Wiśni do atomu wynikała głównie z gwałtownie rosnących cen energii elektrycznej po wyłączeniu większości reaktorów jądrowych po Fukushimie w 2011 roku. Ten wzrost spowodował natychmiastowe negatywne reperkusje dla konkurencyjności japońskiej gospodarki. Tak więc przykłady Olkuioto czy Flamanville jedynie mogą być argumentem za wyborem odpowiedniego konsorcjum do budowy, a nie za odstąpieniem od energetyki jądrowej w ogóle. Model finansowy może uwzględniać przy tym rządowe gwarancje na kredyt zaciągany na budowę elektrowni, bo wtedy oprocentowanie roczne tego kredytu wyniesie 3 procent, a cena energii z nowego obiektu nie przekroczy 150 zł/MWh. Dla porównania cena energii z bloków 5 i 6 elektrowni Opole to między 320 a 360 zł/MWh. Z Ostrołęki C zaś będzie dużo drożej.
Trudno uwierzyć, ale taka jest dzisiejsza rzeczywistość polskiej energetyki, że państwo zdaje się stawiać na przestarzałe i niewydajne oraz mocno emisyjne źródła węglowe czy gazowe, uzupełnione w pewnym zakresie tzw. źródłami odnawialnymi, czyli w praktyce energetyką wiatrową i w mniejszym stopniu słoneczną. Jest to bezmyślne kopiowanie modelu niemieckiego energetyki, przy dużo mniejszych środkach finansowych niż w Niemczech, co oznacza oczywiście większy udział silnie emisyjnego węgla. Liczą się bowiem nie puste deklaracje, ale rzeczywiste działania, w tym rozbudowa Ostrołęki, bardzo kontrowersyjna ekonomicznie, lansowanie na siłę nowej odkrywki węgla brunatnego w Ościsłowie mającej przedłużyć węglową monokulturę Bełchatowa, oraz plany budowy nowego gazoportu i w ogóle infrastruktury do przesyłu gazu, przystosowanej do znacznie zwiększonego importu tego surowca, który dziś wynosi około 12 mld metrów sześciennych rocznie.
Jak się mają te działania do energetycznego bezpieczeństwa kraju? W przypadku gazu wiemy, że działanie rządu służy do dywersyfikacji dostaw energii względem kierunku rosyjskiego, co jest słuszne, ale zarazem zwiększenia uzależnienia energetyki od tego surowca. Energetyka wiatrowa na morzu jest bowiem bardziej wydajna od farm wiatrowych na lądzie, będzie jednak potrzebowała przez mniej więcej połowę czasu w ciągu roku uzupełnienia dostaw energii z innych źródeł, w domyśle gazowych. Można byłoby zbudować na Pomorzu elektrownie jądrową, ale z tym władze zwlekają, a zdają się wszystko stawiać na gaz i węgiel. Dlaczego? Bo za gazem i węglem a także energetyką wiatrową lobbują wpływowe grupy interesu, mające pieniądze i wpływy w mediach, chcące zarobić na nowych inwestycjach. Przekłada się to na poparcie polityczne, tak że strony czynników rządowych jak i opozycji. Energetyka jądrowa takiego wsparcia nie ma, a jedynie Lewica Razem i Konfederacja wspominają o niej w swych programach. Próbują o nią walczyć stowarzyszenia wyłonione oddolnie, lecz dziś trudno im zrównoważyć przewagę finansową przeciwników i ich wpływy w głównych mediach.
Sytuacja tak dużych wpływów grup interesu i braku racjonalności w podejmowaniu decyzji energetycznych musi się zemścić na Polsce i to w niedługim czasie. Rozbudowa na siłę energetyki węglowej i gazowej powodować będzie coraz większe uzależnienie od dużego importu paliwa z zagranicy. Widać to już dziś, w przypadku węgla import w 2018 roku wyniósł prawie 20 mln ton węgla, przy zużyciu w kraju na poziomie 70 mln ton rocznie. Import ten odbywa się głównie z Rosji, więc widać wyraźnie tendencje. Wraz z uniezależnianiem się o importu stamtąd gazu, rośnie uzależnienie od importu węgla. Problemem są tu nie tyle kopalnie, których zamykanie postuluje opozycja, co raczej brak inwestycji w czyste źródła energii, które nie wykorzystują węgla jako paliwo, a więc energetyka jądrowa. Podobnie jeśli chodzi o gaz. Tu co prawda dywersyfikuje się kierunki, ale generalnie zwiększa uzależnienie od tego paliwa, którego Polska nie ma. I które kupuje po cenach najwyższych w Europie póki co. A to oznacza radykalny wzrost cen energii w Polsce, już choćby z powodu wysokiej emisyjności CO2, od czego będą liczone w Europie coraz wyższe opłaty. Mało kto pamięta też, że energetyka węglowa to przecież emisja także SOx (obecnie 50 procent całkowitej emisji w kraju), rtęci, pyłu, zwłaszcza tego poniżej 2,5 mikrometra wobec którego filtry są bezradne, czy rakotwórczego benzopirenu, nieodłącznego towarzysza procesów spalania. W grę wchodzi też emisja NOx przez energetykę węglową i gazową.
Co więc realnie proponuje obóz rządzący obecnie krajem? W praktyce cos pośredniego pomiędzy drogą niemiecką, a tym co się do tej pory działo w naszej energetyce w ciągu ostatnich 30 lat, a więc monopolistyczną dominacja węgla. Czy da to energetyczną niezależność, tanią energię, czyste powietrze? Śmiem wątpić. Udział węgla pozostanie wciąż duży, na poziomie moim zdaniem 60 procent wobec obecnych 80 procent. I to na bliżej nieokreślona przyszłość. A to oznacza emisyjność. Udział OZE będzie mniejszy niż w Niemczech (gdzie jest obecnie na poziomie 40 procent, wliczając w to hydroelektrownie i emisyjne spalanie biomasy). Mniejszy na skutek mniejszych proporcjonalnie niż tam środków na tą „transformację” przeznaczonych. W Niemczech przypomnę Energiewende kosztowało już 520 mld euro. W ciągu ostatnich kilkunastu lat. Czynniki polityczne przy tym zdają się całkowicie ignorować nie tylko realia niemieckie i najwyższe w Europie ceny energii dla indywidualnych odbiorców, a także znikome efekty jeśli chodzi o emisję CO2 w tym kraju. Przykładowo niedawno BiznesAlert.pl podał, że dopiero pierwszy raz od 5 lat Niemcy zanotowali spadek emisji CO2 o 4,2 procent. Czynniki polityczne w naszym kraju ignorują też własne analizy i wyliczenia w Ministerstwie Energii, który jest przecież częścią rządu. Opracowany tam program rozwoju energetyki do roku 2040, jest planem dużo bardziej racjonalnym niż to co rząd realnie realizuje, przewidując znacznie większe zróżnicowanie paliw w energetyce, ze znaczącym udziałem atomu po 2040 roku. To oznaczałoby większe energetyczne bezpieczeństwo i realny scenariusz istotnego zmniejszenia patologicznie dziś dużej roli węgla.
O ile rządowi można zarzucić uległość wobec wpływów lobbystów i brak uwzględniania polskiej racji stanu, o tyle większość partii opozycyjnych jest jeszcze mniej realistyczna. Wystarczy spojrzeć na programy energetyczne choćby Nowoczesnej czy Wiosny Roberta Biedronka. Przewidują one bowiem udział 80 procent źródeł odnawialnych, czyli w praktyce wiatrowych i słonecznych oraz biomasy do roku 2050, ale i odejście od spalania węgla do 2035 roku! W domyśle można sądzić, że spalanie węgla będzie zastępowane w jeszcze większym stopniu spalaniem importowanego gazu ziemnego! I tu znów kłania się przykład niemiecki, gdzie w podobną utopie zaangażowani środki jakich Polska nie ma i długo mieć nie będzie wynoszące w zależności od roku od 24 do 30 mld euro! W ten sposób zdołali zwiększyć udział wszelkich rodzajów OZE do około 40 procent miksu energetycznego. Powtarzam jest to udział wszelkiego OZE włącznie z hydroenergetyka, czy emisyjnym spalaniem biomasy. Ale tyle samo z grubsza biorąc energii pozyskują też że spalania węgla, zużywając go na ten cel dwa razy tyle co Polska. Na jakiej podstawie zatem politycy Nowoczesnej lub Wiosny sądzą, że efekty w postaci udziału OZE będą w Polsce dwa razy lepsze niż u naszych zachodnich sąsiadów, skoro zabudowali oni swój kraj wiatrakami i panelami słonecznymi w stopniu niespotykanym nigdzie na świecie, uzyskując tam 70 GW mocy zainstalowanej! Gdyby 80-procentowy udział OZE był w ogóle możliwy, Niemcy już by to osiągnęli! Na jakiej też podstawie ci politycy sądzą, że ten mix energetyczny da istotne efekty w postaci zmniejszenia emisji CO2, skoro nie udało się to w Niemczech, a w każdym razie rezultaty są żałosne w stosunku do zaangażowanych środków?
Doktryny energetyczne, które chcą realizować lub realizują polscy politycy są jak z tego widać nieracjonalne i oderwane od rzeczywistości, gwarantując tylko jedno! Ze nasz kraj będzie w przyszłości importerem na wielką skalę energii elektrycznej a niezależność energetyczna pozostanie mimo propagandy martwą literą!