Centralny Okręg Przemysłowy był dla Polski wyzwaniem, nie mniejszym niż obecnie budowa elektrowni jądrowej. Zakładu, który już byśmy posiadali, gdyby nie stricte polityczna, arbitralna i bezzasadna decyzja kończąca żywot budowy Elektrowni Żarnowiec – pisze Jerzy Lipka, absolwent kierunku energetyka jądrowa na wydziale MEL Politechniki Warszawskiej.
Atomowa konsekwencja Rosji i Chin i… Finlandii
We wszystkim, co się robi, źródłem sukcesu jest po pierwsze odpowiednia dawka entuzjazmu i wiara, że przedsięwzięcie powiedzie się, a po drugie upór i konsekwencja w działaniu. Bez tych dwóch rzeczy nigdy nie powstałaby Gdynia ani Centralny Okręg Przemysłowy, będące dla stosunkowo ubogiego kraju, którym była II Rzeczpospolita, kolosalnym wyzwaniem. Nie mniejszym zapewne, niż obecnie budowa elektrowni jądrowej w naszym kraju. Elektrowni, którą już byśmy w Polsce posiadali, gdyby nie stricte polityczna, arbitralna i bezzasadna decyzja z czwartego września 1990 roku, kończąca żywot budowy Elektrowni Żarnowiec.
W artykule opublikowanym przed paroma dniami na portalu Wysokie Napięcie, a zatytułowanym: „Dlaczego duże reaktory atomowe przechodzą do historii” autorstwa Ludwika Pieńkowskiego, profesor stwierdza, że jedynie w Rosji i Chinach mamy obecnie do czynienia z ciągłością łańcucha dostaw, jeśli chodzi o reaktory generacji III oraz III+. Nie można natomiast o tym mówić w przypadku Francji czy USA. Autor szczegółowo omawia „porażki” energetyki jądrowej we Francji, podobnie jak w Stanach Zjednoczonych, ale nie zadał sobie trudu, by przeanalizować dlaczego to właśnie Rosja i Chiny, rozwijające energetykę jądrową bynajmniej nie dłużej niż tamte kraje, odnoszą na tym polu duże sukcesy. Otóż przyczyną tego jest właśnie ich ogromna konsekwencja i determinacja, by tą dziedzinę gospodarki rozwijać. Ta zdecydowana wola ma swoje źródło na najwyższych szczeblach władzy, a przeciwnicy tej technologii nie mają za wiele do powiedzenia we wspomnianych dwóch krajach. Ktoś powie, owszem, ale w obu wypadkach mamy do czynienia z autorytarną władzą, nie liczącą się z żadnym oporem. Owszem, tyle że podobna konsekwencja jest widoczna i w Finlandii, o której nikt nie powie, że jest krajem niedemokratycznym. Sam byłem ciekawy, skąd się ta konsekwencja bierze w tym niewielkim ludnościowo kraju (ok 5 mln mieszkańców). Odpowiedź dała mi rozmowa w czasie przerwy kawowej z jednym z gości z „kraju reniferów”, zaproszonym na konferencję poświęconą energetyce jądrowej w dniach 22 i 23 stycznia bieżącego roku w Filharmonii Gdańskiej.
Odpowiedź była prosta. Konsultacje z różnymi środowiskami, w kwestii budowy nowych elektrowni jądrowych są obowiązkowe. Także ze środowiskami tradycyjnie przeciwnymi tej technologii, a związanymi z branżą wiatrową czy słoneczną. Tyle, że branże te, jak zresztą nikt inny, nie ma w Finlandii absolutnie prawa „VETA” względem jądrowych inwestycji. Czyli Rząd wysłuchuje opinii, także tych negatywnych, po czym podejmuje decyzje samemu, zachowując się dokładnie tak, jak każdy rząd się zachowywać powinien. Czyli bierze na swoje barki odpowiedzialność za decyzje będące realizacją Fińskiej Racji Stanu, a tej częścią jest również energetyka jądrowa, dająca czystą energię w dużej ilości i energetyczne bezpieczeństwo, czego samo jedynie OZE nie zapewnia.
Reasumując, Rosja, Chiny, czy niewielka Finlandia konsekwentnie na energetykę jądrową stawiają i konsekwentnie w nią inwestują, dlatego nie tracą z biegiem czasu kompetencji w tej dziedzinie. Proste, a jednak tak trudne.
Energetyka to długofalowe planowanie a nie tylko rynek i szybkie zyski
To, że energetyka wymaga planowania nawet z wyprzedzeniem 30 letnim, jest sprawą oczywistą. To nie kiosk z warzywami, gdzie jeśli nie idzie pietruszka, kupuje się marchew itp. Inwestycje w energetyce są kosztowne, trwają latami, a czas działania obiektów energetycznych mierzy się dziesiątkami lat. Spłata kredytów jest również długa w porównaniu z innymi dziedzinami gospodarki. Trzeba planować, i to długookresowo, co jest oczywiście trudne w krajach demokratycznych, gdzie klasa polityczna rozumuje kategoriami najbliższych lat do wyborów, ale właśnie jak pokazuje przykład Finlandii, możliwe.
I tu chyba dochodzimy do sedna sprawy niepowodzeń sektora jądrowego w ostatnim dziesięcioleciu we Francji czy USA. Profesor Ludwik Pieńkowski pokazuje, że Francja zbudowała swoją flotę energetyki jądrowej w latach 70-tych i 80-tych, co było bardzo dobrym wyborem, i kraj ten korzystał przez dziesiątki lat ze stosunkowo taniej energii, eksportując ją w dużej ilości również za granicę. Zyski dla Francji w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, to dziesiątki miliardów Franków a potem Euro, zarobionych na tym eksporcie do sąsiednich państw.
To, czego we Francji zabrakło, to właśnie konsekwencji w kolejnych latach i długofalowego planowania. Jasnym jest bowiem, że wszystkie wcześniej zbudowane reaktory jądrowe muszą kiedyś mieć swój kres. Tymczasem ograniczono się jedynie do pewnej modernizacji istniejącej floty reaktorów, przedłużania ich żywotności , bez planowania i budowania przez dziesiątki lat nowych. Stąd zanik kompetencji, które dopiero teraz Francja jako potęga w kwestii energetyki jądrowej próbuje odzyskać. Podejście takie jest może słuszne z punktu widzenia rynku i liczenia krótkotrwałych zysków, ale jeśli chodzi o aspekt technologiczny jest ciężkim błędem. I była to dodajmy decyzja polityczna, podtrzymywana przez „poprawnych politycznie” kolejnych francuskich rządów i prezydentów, ulegających presji zorganizowanych lobby energetyki odnawialnej. Podobny błąd popełniła zresztą i Wielka Brytania, która swoją przygodę z energetyką jądrową rozpoczęła nawet wcześniej niż Francja (reaktory gazowe MAGNOX). Państwo jednak w latach 80 tych głównie wyzbyło się kontroli nad energetyką, a przedstawiciele rządu w Radach Nadzorczych byli systematycznie przegłosowywani. W wyniku tego budowano jedynie najtańsze w kosztach inwestycyjnych elektrownie szczytowe gazowe, maksymalizując chwilowe zyski. Ceny energii w Zjednoczonym Królestwie systematycznie rosły, a społeczeństwu i gospodarce zajrzało w oczy widmo blockoutów i energetycznego ubóstwa na wielką skalę, W tej trudnej sytuacji dopiero W. Brytania negocjowała z EdF warunki budowy elektrowni jądrowej Hincley Point C. Za późno, więc z przysłowiowym nożem na gardle.
Rynek czy raczej patologia energetyczna?
Na ogół jest tak, że inwestycje, które szybko się zwracają w sensie rynkowym, nie zapewniają społeczeństwu i gospodarce energetycznego bezpieczeństwa. W Polsce przykładowo mamy już 10 GW mocy OZE, zainstalowanej w fotowoltaice (2,3 GW), energetyce wiatrowej (6 GW), i prawie 2 GW w innych źródłach do OZE zaliczanych, w tym biogazownie. Przyniosły one zapewne krociowe zyski ich właścicielom, zasilane zresztą hojnie dotacjami i z pierwszeństwem dostępu do sieci energetycznej. Tyle, że jak przyszło co do czego i krajowi potrzebna była energia elektryczna, bo doszło do zatrzymania lub zmniejszenia produkcji w 6 systemowych elektrowniach węglowych, okazało się, że na owe 10 GW mocy OZE absolutnie nie można liczyć. W newralgicznym dniu 22 czerwca dostarczyły one zaledwie kilkaset MW. Tymczasem gdyby zgodnie z wcześniejszym planem wybudowano i uruchomiono na Pomorzu w tym roku jedynie 3 GW ale mocy elektrowni jądrowej, zbędny byłby wówczas interwencyjny import energii z zagranicy, po bardzo wysokich, obciążających społeczeństwo kosztach. Przypomnę, że na giełdzie cena energii skoczyła z ok 250 zł/MWh do poziomu 1289 zł/MWh, czyli przeszło pięciokrotnie. Właściciele źródeł niestabilnych winni więc ponosić pełne koszty stabilizacji systemu energetycznego, w tym również koszty działania źródeł rezerwowych, gotowych w każdej chwili do zwiększenia produkcji energii. Dopiero wtedy moglibyśmy naprawdę mówić o rynku a nie pseudo-rynku.
Realizowane w Olkuioto i Flamanville inwestycje, wspomniane przez profesora Ludwika Pieńkowskiego są prototypowymi w tej technologii. Siłą rzeczy dużo droższymi w realizacji niż bloki nr 7 czy 8 choćby. Jak słusznie autor zauważył, bloki EPR uruchomiono już w Chinach, mimo, ze inwestycje tam rozpoczęte były później niż we Francji i Finlandii. Uruchomiono tam również blok AP 1000. Jest oczywiste, że Chiny mające swoje ambicje, rozwijają własne technologie jądrowe, nie poprzestając na instalacji obcych. Podobnie powinna postępować i Polska, stopniowo zwiększając udział krajowego przemysłu w inwestycjach jądrowych, zdobywając kompetencje w tej innowacyjnej dziedzinie, a potem nawet próbując rozwijać własne rozwiązania. Podobnie zresztą rzecz się miała i w Korei Południowej, która wbrew temu co pisze profesor Pieńkowski, ma niezbędne certyfikaty i może budować elektrownie jądrowe w Europie. A wiem to bezpośrednio od koreańskich uczestników konferencji zorganizowanej w dniu 5 grudnia 2019 w Warszawie. Takie pytanie bowiem im zadałem i otrzymałem jednoznaczna odpowiedź.
Koreańczycy maja wersję reaktorów APR 1400 na Europę, ze wszystkimi wymaganymi zabezpieczeniami. Podali nawet łączny koszt budowy dwóch pierwszych bloków w wersji europejskiej dla Polski, o łącznej mocy 2800 MW, wytwarzających rocznie 24 TWh energii (14 procent krajowej produkcji), na sumę 20 mld dolarów (ok 70 mld zł) a czas budowy określony został na pięć lat dla każdego bloku. Udział krajowego przemysłu określono jako 30 procent dla pierwszego bloku i 60 procent dla drugiego. Budowa kolejnych bloków jądrowych miałaby mieć koszt o 15 procent mniejszy niż dwóch pierwszych. Profesor L. Pieńkowski zauważył, że Koreańczycy nie mają problemów z dotrzymaniem terminów – inwestycje w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Rynek natomiast nie powinien polegać na tym, że jednym technologiom przyznaje się sztucznie przywileje, zasila hojnie dotacjami, inne zaś dyskryminuje mnożąc wymagania i przeszkody, aż do granic absurdu (poziom promieniowanie w elektrowni jądrowej będącym nieznaczącym ułamkiem poziomu tła naturalnego). Sztucznie obniża się natomiast opłacalność źródeł konwencjonalnych, poprzez pierwszeństwo w dostępie do sieci źródeł niestabilnych. Jeśli dla profesora Pieńkowskiego i zwolenników idei 100 procent OZE w systemie jest to rynek, to znaczy że mamy chyba zupełnie różne pojęcia, czym jest w ogóle wolny rynek?
Sytuacja energetyki jądrowej w USA
Sytuacji i opłacalności rozwoju energetyki jądrowej w Stanach Zjednoczonych nie da się porównać z sytuacją tejże w Europie, a to na skutek istnienia w USA płytko położonych, zwartych złóż gazu łupkowego, którego wydobycie jest bardzo tanie. Sytuacja w Europie jest zupełnie inna, jest tu gaz łupkowy, lecz usytuowany w sposób wykluczający tanie wydobycie. A co za tym idzie, zwiększanie udziału OZE na „starym kontynencie” pociągać za sobą musi w sposób nieubłagany rozwój źródeł opartych na zwykłym gazie ziemnym, którego to Europa jest wielkim importerem, głównie z Rosji. Takim hubem gazowym mają być według tych zamierzeń Niemcy, a jednym z elementów tego systemu są rozbudowywane gazociągi Nord Stream I oraz II, tak ostro krytykowane w naszym kraju. Stąd interes niemiecki to aktywne zwalczanie energetyki jądrowej w całej Europie, jako bez- emisyjnej alternatywy i konkurencji względem emisyjnego jednak gazu. Podobny jest i interes rosyjski, ale z całą pewnością nie polski.
Demokraci w USA podchodzili do energetyki jądrowej podobnie, jak elity polityczne w Niemczech, wspierając jednostronnie OZE. Dziś są już wśród nich podziały w tej kwestii i poszczególne frakcje. Niektórzy zresztą spośród anty-atomowych aktywistów w USA i Kanadzie zmieniło zdanie co do rozwoju atomu w energetyce, po tym, jak wyszedł na jaw fakt finansowania przez przemysł węglowy i naftowy anty-atomowych, rzekomo spontanicznych protestów – film dokumentalny Obietnica Pandory dostępny w internecie.
Obecna administracja Prezydenta Donalda Trumpa ma już inne podejście do energii atomowej, stąd chęć wznowienia eksportu swoich technologii za granicę, czego jaskrawym dowodem jest zdjęcie ograniczeń w tym względzie pod koniec lipca tego roku. Chodzi o US International Development Finance Corporation (DFC) – bank rozwojowy Stanów Zjednoczonych który zniósł regulacje, zakazujące w praktyce angażowania się finansowego w budowy elektrowni jądrowych za granicą. Nie jest tak, jak we wspomnianym artykule napisano, że gdy Trump mówi to tylko mówi. Bez wątpienia Stanom Zjednoczonym zależy na podjęciu skutecznej rywalizacji z Rosją i Chinami na polu energetyki jądrowej, co nasz kraj winien wykorzystać.
Wnioski
Coś, co profesor L. Pieńkowski uznaje za sytuację niekorzystną z punktu widzenia Polski, czyli kraju chcącego energetykę jądrową dopiero rozwijać, ja uważam za szansę. Jeśli jest bowiem tak, że zamówień na nowe reaktory jądrowe jest na świecie jeszcze niedużo, tym bardziej światowe konsorcja będą zainteresowane realizacją polskiego projektu, a zatem gotowe będą zaoferować, podobnie jak rządy ich krajów korzystniejsze warunki finansowe oraz inne. Gdy sytuacja się odwróci i zamówień będzie dużo więcej, wówczas dla konsorcjów zajmujących się energetyką jądrową polski kontrakt budowy 6 bloków jądrowych nie miałby takiego znaczenia, jak ma obecnie. Mniej zatem byłyby skłonne do dawania korzystnych dla strony polskiej warunków.
Reasumując, jeśli chcemy skutecznie i w sposób radykalny zmienić nasz miks energetyczny w kierunku zero-emisyjności, a energię chcemy mieć po akceptowalnych dla społeczeństwa cenach, nie ma co czekać na małe reaktory modułowe. Będą one owszem atrakcyjne dla prywatnego biznesu jak choćby Michał Sołowow i jego Zakłady Produkcji Kauczuku Synthos. A tymczasem Państwo Polskie winno działać szybko i zabrać się na poważnie za wdrażanie energetyki jądrowej w naszym kraju. Tej sprawdzonej, wielkoskalowej, pozwalającej od razu zastąpić znaczącą ilość energetycznego złomu, jaki w dużej mierze stanowią nasze najstarsze bloki opalane węglem. Małe reaktory modułowe nie pozwolą nam szybko zmienić przy obowiązujących procedurach polskiego miksu, co jest dla nas jako kraju i społeczeństwa sprawą kluczową. Ewentualne zaś koszty tego rozwiązania zawsze należy zestawić z kosztami rozwiązań alternatywnych, które, jak można stwierdzić choćby na przykładzie Niemiec są astronomicznie wysokie (24–30 mld euro rocznie), a nie gwarantują osiągnięcia celów. Celów w kwestii ograniczenia emisyjności energetyki, jak i również dostarczenia energii po akceptowanych cenach. Bo cena niemiecka 31 eurocentów/kWh byłaby dla polskiego odbiorcy zabójcza.
Koszty danego systemu energetycznego rosną gwałtownie po przekroczeniu pewnej granicy udziału OZE, a wpływ na to ma głównie niestabilność pracy źródeł słonecznych i wiatrowych, przy czym jak pokazuje przykład niemiecki (ostatnio też Stan Kalifornia) problemem jest nie tylko brak energii, ale i jej nadmiar, bo nie wiadomo co z nią w danej chwili zrobić. Niemcy wypychają ją do innych krajów, destabilizując przy okazji ich systemy energetyczne. Dochodzi do paranoi tzw ujemnych cen energii, co państwo – czytaj podatnicy, również muszą rekompensować producentom. Tak będzie aż do czasu zbudowania opłacalnych magazynów energii na wielką skalę (TWh) co jest zapowiadane od wielu lat, ale co nie ma miejsca. Przy niedojrzałości również technologii wodorowych i braku satysfakcjonującego rozwiązania problemów związanych z eksploatacją wodoru jako nośnika energii, nie powinna Polska w żadnym razie ryzykować energetycznej przyszłości, stawiając na sprawdzone i dopracowane technologie dużych jądrowych jednostek energetycznych. Ryzyko z nimi związane będzie bowiem dużo mniejsze od ryzyka uzależniania się coraz bardziej od masowego importu gazu z zagranicy (dziś Polska importuje ¾ swojego zapotrzebowania), niepewności co do przyszłości i opłacalności technologii wodorowych. Ale także ryzyka, że inwestycje w elektrownie gazowe mające zbilansować niestabilną pracę źródeł OZE nigdy się nie spłacą, jeśli jednak przełom w magazynowaniu energii nastąpi i trzeba będzie je zamykać. Czekać więc dłużej z energetyką jądrową nie ma na co.