icon to english version of biznesalert
EN
Najważniejsze informacje dla biznesu
icon to english version of biznesalert
EN

Lipka: Energia drożeje przez brak atomu

Dziś zbieramy efekty wielu dziesiątków lat politycznych decyzji w energetyce, które wypaczały i wypaczają rozwój sektora. Polityczne przyczyny stoją za brakiem rozwoju w naszym kraju energetyki jądrowej, które w innych krajach pracując dziś dostarczają wielkie ilości ekologicznej energii po niskich kosztach! Za błędną i jednostronną politykę ostatnich wielu dziesiątków lat, brak odwagi polityków, płaci dziś społeczeństwo – pisze mgr inż. Jerzy Lipka, przewodniczący Obywatelskiego Ruchu na Rzecz Energetyki Jądrowej.

Prawie mieliśmy elektrownię jądrową

Nawiązując do niedawnego artykułu w Rzeczpospolitej pt.: „Ceny prądu nas porażą, droga energia zatopi firmy” stawiam tezę, że opisuje on jedynie skutki fatalnej z punktu widzenia kraju i społeczeństwa filozofii podejmowania decyzji w energetyce. Filozofii obowiązującej dodajmy nie od dziś, lecz od wielu dziesiątków lat, sięgających czasów komunistycznych. Ta filozofia sprowadza się do stwierdzenia „polityka first”, czyli że strategiczne decyzje w sektorze podejmuje się w oparciu o kalkulacje polityczne rządzącego ugrupowania. Decyzje te są więc nastawione nieomal wyłącznie na spełnienie oczekiwań silnych wpływowych grup interesu działających w sektorze energetyczno-wydobywczym, takich, z którymi rządzący woleli nie zadzierać.

Tak więc potrzeby energetyczne społeczeństwa i gospodarki schodziły zawsze na dalszy plan. Energetyka ma zaś to do siebie, że skutki złych decyzji ujawniają się po dłuższym okresie czasu, przez co nikt nie kojarzy sobie ich z konkretną decyzją sprzed lat.

Skutki ewentualnych błędów w sektorze energetycznym są bardzo trudne do naprawienia w krótkim horyzoncie czasowym. By naprawić je w dłuższej perspektywie, wymagana jest rozsądna strategia długofalowego rozwoju. Jej stworzenie należy do Ministerstwa Energii, niegdyś Ministerstwa Gospodarki. Oczywiście musi ona być zatwierdzona przez cały gabinet Rady Ministrów. I konsekwentnie wdrażana w życie. I tu jak widać po wypowiedziach Ministra Energii, instytucja ta dostrzega problemy i usiłuje racjonalnie im zaradzić, przeszkadzają w tym jednak czynniki polityczne.

Długofalowych przyczyn obecnego wzrostu cen energii jest kilka. Jednak do głównych można zaliczyć złą strukturę energetyki, opierającą się nieomal wyłącznie na źródłach emisyjnych, jak również niedostateczne inwestycje w nowe moce. Tak jak po erze napędów wykorzystujących naturalne zjawiska (żaglowce, wiatraki, młyny wodne) nastąpiła era spalania węgla, gazu i ropy naftowej, tak w II połowie XX wieku kraje rozwinięte weszły w erę energii atomowej. Dużo bardziej wydajnej i przede wszystkim nie produkującej tak charakterystycznych w procesie spalania szkodliwych zanieczyszczeń gazowych i stałych w wielkich ilościach.

Niestety, polska energetyka właśnie na poprzedniej erze spalania paliw kopalnych się zatrzymała, stając się czymś w rodzaju skansenu. Czyli zatrzymała się na strukturze charakterystycznej dla rozwiniętego świata w połowie XX wieku. Podczas gdy od tego momentu czołowe kraje świata masowo budowały elektrownie jądrowe, u nas ten sektor nie miał nigdy wsparcia politycznego, przez co nie był rozwijany. Jeśli budowano nowe elektrownie, to wyłącznie na węgiel, jako że taka polityka cieszyła się wsparciem silnych związków zawodowych działających w górnictwie węgla kamiennego i brunatnego. Środowiska związane z branżą węglową wystąpiły zresztą zdecydowanie przeciw próbie rozwoju w Polsce energetyki jądrowej pod koniec lat 80 tych, czyli pod koniec istnienia realnego socjalizmu.

Brak odwagi politycznej pierwszego po okresie realnego socjalizmu rządu składającego się w większości z przedstawicieli dawnej opozycji sprawił, że Polska pozostała wówczas przy węglowym monopolu. Zbudowano dużo mniej zaawansowaną w 1990 roku elektrownię Opole, a EJ Żarnowiec (docelowo 1760 MW mocy brutto) skazano na zniszczenie. Tak to trzeba niestety powiedzieć, patrząc na dzisiejsze ruiny elektrowni, która w momencie podjęcia decyzji o likwidacji zaawansowana była w 40 procentach. Zupełnie inaczej postąpił rząd Czechosłowacji, zamrażając i zabezpieczając podobną inwestycję w Mohovcach, którą to po latach odmroził rząd niepodległej już Słowacji.

Zlikwidowanie Żarnowca i wcześniejsza, podjęta jeszcze w okresie komunistycznym, decyzja o rezygnacji ze zbudowania dużo większej elektrowni jądrowej w Klempiczu (4000 MW mocy brutto) miało dalekosiężne, negatywne skutki. Łącznie bowiem Żarnowiec i Klempicz mogłyby dostarczyć ok. 20% zużywanej w Polsce energii. Po niskich kosztach (dziś już obie elektrownie byłyby zamortyzowane), w sposób ekologicznie czysty bez emisji. Tak dzieje się w wielu krajach, w tym sąsiadów z południa, którzy nie mają podobnych problemów jak Polska z dotrzymaniem swoich zobowiązań redukcji emisji. Choć bowiem węgiel, zwłaszcza brunatny, odgrywa nadal dużą rolę w energetyce zwłaszcza czeskiej, to jednak dzięki energetyce jądrowej ich mix jest bardziej zdywersyfikowany i czystszy. Dopłaty do emisji CO2 biorąc pod uwagę całość energetyki są mniejsze.

Kolejne lata upływały, zmieniały się rządy ale nie polityka energetyczna. Budowano niewiele i wyłącznie w technologiach opartych o spalanie węgla. Dokooptowano do tego ideologię, że właściwie lepiej jest inwestować w oszczędzanie energii niż nowe elektrownie. Co prawda w tym czasie faktycznie skutecznie ocieplono wiele budynków, niemal wszystkie nowo budowane, co w sektorze komunalnym istotnie zmniejszyło zużycie energii.

Lecz zarazem rozprzestrzeniło się używanie komputerów, komórek, smartfonów i innych urządzeń elektronicznych. Doszła do tego klimatyzacja coraz bardziej rozpowszechniona nie tylko w biurach, oznaczająca duże zużycie energii zwłaszcza latem. O ile w latach 90 tych, gdy połowa przemysłu upadła, zlikwidowano wiele energochłonnych zakładów pracy, ilość zużywanego prądu prawie nie rosła wraz ze wzrostem gospodarki, o tyle po roku 2002 sytuacja zmieniła się, co pokazuje poniższy wykres:

Zużycie energii elektrycznej w Polsce w latach 1990 – 2015

Na osi poziomej lata, na pionowej zużycie energii w GWh w poszczególnych latach.

Doszło do tego, że kraj nasz w ciągu kilku ostatnich lat stał się importerem znacznych ilości energii. Przykładowo w roku 2016 było to ok. 2000 GWh, a w roku następnym już 3700 GWh. Tendencja ta pokazuje, że import będzie coraz większy, a nasza energetyczna niezależność pozostanie w sferze teorii.

Mimo, że już od dłuższego czasu wiadomo, że Polska będzie musiała podjąć radykalne kroki, by doprowadzić do zmniejszenia emisyjności naszej energetyki, niewiele się w tym kierunku robi. Brakuje źródeł produkujących energię bez emisji, a jedyne duże elektrownie systemowe obecnie budowane to te na węgiel. Są to Jaworzno III, Opole bloki 5 i 6 czy Turów. Niedawno też oddany do użytku blok w Kozienicach o parametrach nadkrytycznych też jest węglowy. Dadzą one w przyszłości energię, lecz obciążoną wysokimi opłatami od emisji CO2, więc drogą dla społeczeństwa.

Elektrowni jądrowej natomiast nie buduje się, choć mogłaby ona niekorzystną sytuację zmienić. Tymczasem zdecydowana większość bloków węglowych starzeje się coraz bardziej. Ich sprawność i efektywność pracy maleje, emisyjność rośnie. Każda megawatogodzina kosztuje wypuszczanie do atmosfery nie tylko CO2, lecz również rtęci, związków siarki, tlenków azotu, pyłów i zarazem silnie rakotwórczego benzopirenu! Wszystko ląduje w ludzkich płucach, koszty zewnętrzne tej energetyki rosną gwałtownie. Ocenia się, że spośród prawie 50 tysięcy osób umierających przedwcześnie każdego roku z powodu smogu, ok. 5 tysięcy to ofiary energetyki zawodowej. Czyli więcej niż ginie w wypadkach drogowych. Zaraz po 2020 roku trzeba będzie wyłączyć z eksploatacji ok. 7 tysięcy MW mocy. Odpowiedzią na powyższą sytuację miał być Polski Program Energetyki Jądrowej, przewidujący budowę 6000 MW mocy w elektrowniach jądrowych. Podjęty uchwałą lecz w rzeczywistości zablokowany i nierealizowany latami.

To wina polityków

Winę za tą sytuację ponoszą politycy. W czasie rządów PiS w latach 2005 – 2007 co prawda powrócono werbalnie do tematu energetyki jądrowej, z kolei w okresie 8 letniego panowania koalicji PO – PSL poczyniono nawet wstępne kroki w postaci powołania spółki celowej PGE EJ1, wyboru głównego inżyniera projektu itp. Tym niemniej prace stanęły w momencie rozwiązania umowy z australijską firmą Worey Person mającą za zadanie dokonanie badań środowiskowych. O ile Premier Donald Tusk początkowo zdawał się być zdecydowanym zwolennikiem inwestycji, o tyle później tracił zapał. Być może pod wpływem dziesiątków tysięcy nieprzychylnych energetyce jądrowej maili napływających z Niemiec. Tyle, że te same Niemcy nie liczą się zupełnie z naszą opinią, jeśli chodzi choćby o Nordstream I i II.

Co prawda, przyjęto u nas uchwałę o rozwoju energetyki jądrowej w styczniu 2014 roku, lecz ewidentnie brakowało odpowiedniego nadzoru nad spółką PGE EJ1, gdzie w dużej mierze pozorowano prace. Tenże sam Premier Donald Tusk potrafił wymusić decyzję o budowie nowych bloków w Opolu, wbrew Prezesowi PGE Krzysztofowi Kilianowi, swemu długoletniemu przyjacielowi, który uważał tę inwestycję za mocno ekonomicznie wątpliwą. W kwestii elektrowni jądrowej, mimo nawet przychylnego jej stanowiska większości lokalnej społeczności Choczewa, Krokowej i Gniewina (60% osób popiera tę inwestycję), już tak stanowczy nie był. Jego następczyni Ewa Kopacz w czasie kampanii wyborczej wręcz kwestionowała sens budowy elektrowni, wskazując na węgiel jako „paliwo teraźniejszości i przyszłości” polskiej energetyki. Po wieczne czasy.

Niestety zmiana władzy nie oznaczała dobrej zmiany w tym zakresie. Rząd Beaty Szydło mówił tylko o węglu jako paliwie dla energetyki. Na ratowanie spółek górniczych poszły ogromne pieniądze, ok. 7 mld zł, które to środki musiały wyłożyć spółki energetyczne. PiS też przyjął taktykę odwlekania podjęcia zasadniczych decyzji w energetyce, mimo, że Ministerstwo Energii stwierdziło jednoznacznie, że bez energetyki jądrowej i przy postawieniu na drogę niemiecką masowego rozwoju OZE wspartego gazem, trzeba będzie w szybszym tempie wyłączać z eksploatacji bloki węglowe. Chyba, że Polska nie ma zamiaru wywiązać się z wziętych na siebie zobowiązań emisyjnych.

W tym czasie opór środowisk związanych z węglem kamiennym wobec polskiego atomu nieco zmniejszył się (wszak węgiel spalany na Pomorzu nie pochodzi z polskich kopalń), lecz doszedł z kolei nowy antagonista. To w szybkim tempie rozwijający się przemysł związany z OZE w szczególności energetyką słoneczną i wiatrową, z bardzo silnym lobbingiem w parlamencie i przede wszystkim dużej części mediów. Premier Mateusz Morawiecki gdy był jeszcze wicepremierem w rządzie Beaty Szydło, zdawał się być zdecydowanym zwolennikiem rozwoju energetyki jądrowej i w ogóle zróżnicowania energetycznych źródeł.

Później zaczął się coraz bardziej wahać głównie pod wpływem swoich doradców, szczególnie dr Wojciecha Myśleckiego, przeciwnika dużych projektów w energetyce (kwestionuje również budowę Ostrołęki blok C). W otoczeniu Premiera zaczął zwyciężać pogląd, że najlepsze co może być dla polskiej energetyki to naśladownictwo niemieckiego Energiewende. Innymi słowy masowego rozwoju źródeł wiatrowych i słonecznych, wspartych z uwagi na swą niestabilność masowym importem gazu ziemnego do Polski w celu zasilenia szczytowych elektrowni gazowych. Pracowałyby one z minimalną mocą w okresie gdy są wiatry i natychmiast zwiększały moc by pokryć zapotrzebowanie w czasie ciszy wiatrowej.

Alternatywa to zależność od gazu

Sęk w tym że każde 1000 MW mocy w elektrowni gazowej to konieczność dodatkowego zaimportowania 1 mld metrów sześciennych tego surowca za około 380 mln dolarów. Przykład niemiecki pokazuje, że w takim układzie z uwagi na niski roczny stopień wykorzystania mocy, większość energii generowane jest i tak nie z wiatru i słońca, lecz ze spalania gazu i węgla brunatnego. Bo zamykanie elektrowni jądrowych zrodziło potrzebę rozwoju energetyki opartej na tym właśnie surowcu, ze wszystkimi konsekwencjami jak niszczenie kraju na budowę nowych odkrywek (zniszczenie mającego 1300 lat lasu Hambacher Forst).

Nota bene w Polsce właśnie działają liczne komitety sprzeciwiające się budowie takich odkrywek na Dolnym Śląsku, w Wielkopolsce czy Kujawach. Inne komitety z kolei protestują przeciw zbyt bliskiemu usytuowaniu wiatraków koło domostw ludzkich. Wariant „niemiecki” energetyki to wejście w konflikt z jednymi i drugimi.

Jak by nie patrzeć Energiewende w Niemczech to dodatkowe koszty dla tamtejszego podatnika wynoszące około 30 mld euro w ciągu roku. Przy nich koszt wybudowania elektrowni jądrowej jest niczym. Niestety, w Polsce tego typu eksperyment będzie generował koszty proporcjonalne do niemieckich, które trzeba będzie pokryć w cenach energii. Te bowiem w Niemczech poczynając od 2000 roku do dziś skoczyły o 106%. Czyli z niecałych 14 eurocentów / kWh do 29,1 eurocentów/kWh.

Działania ze strony lobbystów dążących do wyeliminowania konkurencji dla OZE w postaci energetyki jądrowej są próbą zastępowaniem jednego monopolu innym. Działaniem dodajmy w imię prywaty i z pominięciem interesu społeczeństwa jako całości, które przecież ma prawo oczekiwać od rządzących, by nie narażali Polski na kolejne eksperymenty będące ślepą uliczką w energetyce. Działaniem korzystnym być może dla naszych zachodnich sąsiadów lecz nie dla nas. Bo to Niemcy w sumie skorzystają na masowym eksporcie do nas swoich turbin wiatrowych i paneli fotowoltaicznych, zmniejszając nieco ogromne koszty eksperymentu, przerzucając je do Polski.

My jedynie zostaniemy z bardzo drogą energią i jej znaczącym importem z zagranicy na dziesiątki lat. Tym samym niekonkurencyjnym przemysłem i gospodarką. My nigdzie tych kosztów już nie przerzucimy, bo wszyscy inni nasi sąsiedzi będą rozwijać energetykę jądrową, dystansując nas cywilizacyjnie i technologicznie. Chyba, że rząd będzie jednak umiał oddzielić politykę i doraźne branżowe interesy od strategicznych energetycznych decyzji. A taką jest decyzja o rozwoju energetyki jądrowej.

Dziś zbieramy efekty wielu dziesiątków lat politycznych decyzji w energetyce, które wypaczały i wypaczają rozwój sektora. Polityczne przyczyny stoją za brakiem rozwoju w naszym kraju energetyki jądrowej, które w innych krajach pracując dziś dostarczają wielkie ilości ekologicznej energii po niskich kosztach! Za błędną i jednostronną politykę ostatnich wielu dziesiątków lat, brak odwagi polityków, płaci dziś społeczeństwo – pisze mgr inż. Jerzy Lipka, przewodniczący Obywatelskiego Ruchu na Rzecz Energetyki Jądrowej.

Prawie mieliśmy elektrownię jądrową

Nawiązując do niedawnego artykułu w Rzeczpospolitej pt.: „Ceny prądu nas porażą, droga energia zatopi firmy” stawiam tezę, że opisuje on jedynie skutki fatalnej z punktu widzenia kraju i społeczeństwa filozofii podejmowania decyzji w energetyce. Filozofii obowiązującej dodajmy nie od dziś, lecz od wielu dziesiątków lat, sięgających czasów komunistycznych. Ta filozofia sprowadza się do stwierdzenia „polityka first”, czyli że strategiczne decyzje w sektorze podejmuje się w oparciu o kalkulacje polityczne rządzącego ugrupowania. Decyzje te są więc nastawione nieomal wyłącznie na spełnienie oczekiwań silnych wpływowych grup interesu działających w sektorze energetyczno-wydobywczym, takich, z którymi rządzący woleli nie zadzierać.

Tak więc potrzeby energetyczne społeczeństwa i gospodarki schodziły zawsze na dalszy plan. Energetyka ma zaś to do siebie, że skutki złych decyzji ujawniają się po dłuższym okresie czasu, przez co nikt nie kojarzy sobie ich z konkretną decyzją sprzed lat.

Skutki ewentualnych błędów w sektorze energetycznym są bardzo trudne do naprawienia w krótkim horyzoncie czasowym. By naprawić je w dłuższej perspektywie, wymagana jest rozsądna strategia długofalowego rozwoju. Jej stworzenie należy do Ministerstwa Energii, niegdyś Ministerstwa Gospodarki. Oczywiście musi ona być zatwierdzona przez cały gabinet Rady Ministrów. I konsekwentnie wdrażana w życie. I tu jak widać po wypowiedziach Ministra Energii, instytucja ta dostrzega problemy i usiłuje racjonalnie im zaradzić, przeszkadzają w tym jednak czynniki polityczne.

Długofalowych przyczyn obecnego wzrostu cen energii jest kilka. Jednak do głównych można zaliczyć złą strukturę energetyki, opierającą się nieomal wyłącznie na źródłach emisyjnych, jak również niedostateczne inwestycje w nowe moce. Tak jak po erze napędów wykorzystujących naturalne zjawiska (żaglowce, wiatraki, młyny wodne) nastąpiła era spalania węgla, gazu i ropy naftowej, tak w II połowie XX wieku kraje rozwinięte weszły w erę energii atomowej. Dużo bardziej wydajnej i przede wszystkim nie produkującej tak charakterystycznych w procesie spalania szkodliwych zanieczyszczeń gazowych i stałych w wielkich ilościach.

Niestety, polska energetyka właśnie na poprzedniej erze spalania paliw kopalnych się zatrzymała, stając się czymś w rodzaju skansenu. Czyli zatrzymała się na strukturze charakterystycznej dla rozwiniętego świata w połowie XX wieku. Podczas gdy od tego momentu czołowe kraje świata masowo budowały elektrownie jądrowe, u nas ten sektor nie miał nigdy wsparcia politycznego, przez co nie był rozwijany. Jeśli budowano nowe elektrownie, to wyłącznie na węgiel, jako że taka polityka cieszyła się wsparciem silnych związków zawodowych działających w górnictwie węgla kamiennego i brunatnego. Środowiska związane z branżą węglową wystąpiły zresztą zdecydowanie przeciw próbie rozwoju w Polsce energetyki jądrowej pod koniec lat 80 tych, czyli pod koniec istnienia realnego socjalizmu.

Brak odwagi politycznej pierwszego po okresie realnego socjalizmu rządu składającego się w większości z przedstawicieli dawnej opozycji sprawił, że Polska pozostała wówczas przy węglowym monopolu. Zbudowano dużo mniej zaawansowaną w 1990 roku elektrownię Opole, a EJ Żarnowiec (docelowo 1760 MW mocy brutto) skazano na zniszczenie. Tak to trzeba niestety powiedzieć, patrząc na dzisiejsze ruiny elektrowni, która w momencie podjęcia decyzji o likwidacji zaawansowana była w 40 procentach. Zupełnie inaczej postąpił rząd Czechosłowacji, zamrażając i zabezpieczając podobną inwestycję w Mohovcach, którą to po latach odmroził rząd niepodległej już Słowacji.

Zlikwidowanie Żarnowca i wcześniejsza, podjęta jeszcze w okresie komunistycznym, decyzja o rezygnacji ze zbudowania dużo większej elektrowni jądrowej w Klempiczu (4000 MW mocy brutto) miało dalekosiężne, negatywne skutki. Łącznie bowiem Żarnowiec i Klempicz mogłyby dostarczyć ok. 20% zużywanej w Polsce energii. Po niskich kosztach (dziś już obie elektrownie byłyby zamortyzowane), w sposób ekologicznie czysty bez emisji. Tak dzieje się w wielu krajach, w tym sąsiadów z południa, którzy nie mają podobnych problemów jak Polska z dotrzymaniem swoich zobowiązań redukcji emisji. Choć bowiem węgiel, zwłaszcza brunatny, odgrywa nadal dużą rolę w energetyce zwłaszcza czeskiej, to jednak dzięki energetyce jądrowej ich mix jest bardziej zdywersyfikowany i czystszy. Dopłaty do emisji CO2 biorąc pod uwagę całość energetyki są mniejsze.

Kolejne lata upływały, zmieniały się rządy ale nie polityka energetyczna. Budowano niewiele i wyłącznie w technologiach opartych o spalanie węgla. Dokooptowano do tego ideologię, że właściwie lepiej jest inwestować w oszczędzanie energii niż nowe elektrownie. Co prawda w tym czasie faktycznie skutecznie ocieplono wiele budynków, niemal wszystkie nowo budowane, co w sektorze komunalnym istotnie zmniejszyło zużycie energii.

Lecz zarazem rozprzestrzeniło się używanie komputerów, komórek, smartfonów i innych urządzeń elektronicznych. Doszła do tego klimatyzacja coraz bardziej rozpowszechniona nie tylko w biurach, oznaczająca duże zużycie energii zwłaszcza latem. O ile w latach 90 tych, gdy połowa przemysłu upadła, zlikwidowano wiele energochłonnych zakładów pracy, ilość zużywanego prądu prawie nie rosła wraz ze wzrostem gospodarki, o tyle po roku 2002 sytuacja zmieniła się, co pokazuje poniższy wykres:

Zużycie energii elektrycznej w Polsce w latach 1990 – 2015

Na osi poziomej lata, na pionowej zużycie energii w GWh w poszczególnych latach.

Doszło do tego, że kraj nasz w ciągu kilku ostatnich lat stał się importerem znacznych ilości energii. Przykładowo w roku 2016 było to ok. 2000 GWh, a w roku następnym już 3700 GWh. Tendencja ta pokazuje, że import będzie coraz większy, a nasza energetyczna niezależność pozostanie w sferze teorii.

Mimo, że już od dłuższego czasu wiadomo, że Polska będzie musiała podjąć radykalne kroki, by doprowadzić do zmniejszenia emisyjności naszej energetyki, niewiele się w tym kierunku robi. Brakuje źródeł produkujących energię bez emisji, a jedyne duże elektrownie systemowe obecnie budowane to te na węgiel. Są to Jaworzno III, Opole bloki 5 i 6 czy Turów. Niedawno też oddany do użytku blok w Kozienicach o parametrach nadkrytycznych też jest węglowy. Dadzą one w przyszłości energię, lecz obciążoną wysokimi opłatami od emisji CO2, więc drogą dla społeczeństwa.

Elektrowni jądrowej natomiast nie buduje się, choć mogłaby ona niekorzystną sytuację zmienić. Tymczasem zdecydowana większość bloków węglowych starzeje się coraz bardziej. Ich sprawność i efektywność pracy maleje, emisyjność rośnie. Każda megawatogodzina kosztuje wypuszczanie do atmosfery nie tylko CO2, lecz również rtęci, związków siarki, tlenków azotu, pyłów i zarazem silnie rakotwórczego benzopirenu! Wszystko ląduje w ludzkich płucach, koszty zewnętrzne tej energetyki rosną gwałtownie. Ocenia się, że spośród prawie 50 tysięcy osób umierających przedwcześnie każdego roku z powodu smogu, ok. 5 tysięcy to ofiary energetyki zawodowej. Czyli więcej niż ginie w wypadkach drogowych. Zaraz po 2020 roku trzeba będzie wyłączyć z eksploatacji ok. 7 tysięcy MW mocy. Odpowiedzią na powyższą sytuację miał być Polski Program Energetyki Jądrowej, przewidujący budowę 6000 MW mocy w elektrowniach jądrowych. Podjęty uchwałą lecz w rzeczywistości zablokowany i nierealizowany latami.

To wina polityków

Winę za tą sytuację ponoszą politycy. W czasie rządów PiS w latach 2005 – 2007 co prawda powrócono werbalnie do tematu energetyki jądrowej, z kolei w okresie 8 letniego panowania koalicji PO – PSL poczyniono nawet wstępne kroki w postaci powołania spółki celowej PGE EJ1, wyboru głównego inżyniera projektu itp. Tym niemniej prace stanęły w momencie rozwiązania umowy z australijską firmą Worey Person mającą za zadanie dokonanie badań środowiskowych. O ile Premier Donald Tusk początkowo zdawał się być zdecydowanym zwolennikiem inwestycji, o tyle później tracił zapał. Być może pod wpływem dziesiątków tysięcy nieprzychylnych energetyce jądrowej maili napływających z Niemiec. Tyle, że te same Niemcy nie liczą się zupełnie z naszą opinią, jeśli chodzi choćby o Nordstream I i II.

Co prawda, przyjęto u nas uchwałę o rozwoju energetyki jądrowej w styczniu 2014 roku, lecz ewidentnie brakowało odpowiedniego nadzoru nad spółką PGE EJ1, gdzie w dużej mierze pozorowano prace. Tenże sam Premier Donald Tusk potrafił wymusić decyzję o budowie nowych bloków w Opolu, wbrew Prezesowi PGE Krzysztofowi Kilianowi, swemu długoletniemu przyjacielowi, który uważał tę inwestycję za mocno ekonomicznie wątpliwą. W kwestii elektrowni jądrowej, mimo nawet przychylnego jej stanowiska większości lokalnej społeczności Choczewa, Krokowej i Gniewina (60% osób popiera tę inwestycję), już tak stanowczy nie był. Jego następczyni Ewa Kopacz w czasie kampanii wyborczej wręcz kwestionowała sens budowy elektrowni, wskazując na węgiel jako „paliwo teraźniejszości i przyszłości” polskiej energetyki. Po wieczne czasy.

Niestety zmiana władzy nie oznaczała dobrej zmiany w tym zakresie. Rząd Beaty Szydło mówił tylko o węglu jako paliwie dla energetyki. Na ratowanie spółek górniczych poszły ogromne pieniądze, ok. 7 mld zł, które to środki musiały wyłożyć spółki energetyczne. PiS też przyjął taktykę odwlekania podjęcia zasadniczych decyzji w energetyce, mimo, że Ministerstwo Energii stwierdziło jednoznacznie, że bez energetyki jądrowej i przy postawieniu na drogę niemiecką masowego rozwoju OZE wspartego gazem, trzeba będzie w szybszym tempie wyłączać z eksploatacji bloki węglowe. Chyba, że Polska nie ma zamiaru wywiązać się z wziętych na siebie zobowiązań emisyjnych.

W tym czasie opór środowisk związanych z węglem kamiennym wobec polskiego atomu nieco zmniejszył się (wszak węgiel spalany na Pomorzu nie pochodzi z polskich kopalń), lecz doszedł z kolei nowy antagonista. To w szybkim tempie rozwijający się przemysł związany z OZE w szczególności energetyką słoneczną i wiatrową, z bardzo silnym lobbingiem w parlamencie i przede wszystkim dużej części mediów. Premier Mateusz Morawiecki gdy był jeszcze wicepremierem w rządzie Beaty Szydło, zdawał się być zdecydowanym zwolennikiem rozwoju energetyki jądrowej i w ogóle zróżnicowania energetycznych źródeł.

Później zaczął się coraz bardziej wahać głównie pod wpływem swoich doradców, szczególnie dr Wojciecha Myśleckiego, przeciwnika dużych projektów w energetyce (kwestionuje również budowę Ostrołęki blok C). W otoczeniu Premiera zaczął zwyciężać pogląd, że najlepsze co może być dla polskiej energetyki to naśladownictwo niemieckiego Energiewende. Innymi słowy masowego rozwoju źródeł wiatrowych i słonecznych, wspartych z uwagi na swą niestabilność masowym importem gazu ziemnego do Polski w celu zasilenia szczytowych elektrowni gazowych. Pracowałyby one z minimalną mocą w okresie gdy są wiatry i natychmiast zwiększały moc by pokryć zapotrzebowanie w czasie ciszy wiatrowej.

Alternatywa to zależność od gazu

Sęk w tym że każde 1000 MW mocy w elektrowni gazowej to konieczność dodatkowego zaimportowania 1 mld metrów sześciennych tego surowca za około 380 mln dolarów. Przykład niemiecki pokazuje, że w takim układzie z uwagi na niski roczny stopień wykorzystania mocy, większość energii generowane jest i tak nie z wiatru i słońca, lecz ze spalania gazu i węgla brunatnego. Bo zamykanie elektrowni jądrowych zrodziło potrzebę rozwoju energetyki opartej na tym właśnie surowcu, ze wszystkimi konsekwencjami jak niszczenie kraju na budowę nowych odkrywek (zniszczenie mającego 1300 lat lasu Hambacher Forst).

Nota bene w Polsce właśnie działają liczne komitety sprzeciwiające się budowie takich odkrywek na Dolnym Śląsku, w Wielkopolsce czy Kujawach. Inne komitety z kolei protestują przeciw zbyt bliskiemu usytuowaniu wiatraków koło domostw ludzkich. Wariant „niemiecki” energetyki to wejście w konflikt z jednymi i drugimi.

Jak by nie patrzeć Energiewende w Niemczech to dodatkowe koszty dla tamtejszego podatnika wynoszące około 30 mld euro w ciągu roku. Przy nich koszt wybudowania elektrowni jądrowej jest niczym. Niestety, w Polsce tego typu eksperyment będzie generował koszty proporcjonalne do niemieckich, które trzeba będzie pokryć w cenach energii. Te bowiem w Niemczech poczynając od 2000 roku do dziś skoczyły o 106%. Czyli z niecałych 14 eurocentów / kWh do 29,1 eurocentów/kWh.

Działania ze strony lobbystów dążących do wyeliminowania konkurencji dla OZE w postaci energetyki jądrowej są próbą zastępowaniem jednego monopolu innym. Działaniem dodajmy w imię prywaty i z pominięciem interesu społeczeństwa jako całości, które przecież ma prawo oczekiwać od rządzących, by nie narażali Polski na kolejne eksperymenty będące ślepą uliczką w energetyce. Działaniem korzystnym być może dla naszych zachodnich sąsiadów lecz nie dla nas. Bo to Niemcy w sumie skorzystają na masowym eksporcie do nas swoich turbin wiatrowych i paneli fotowoltaicznych, zmniejszając nieco ogromne koszty eksperymentu, przerzucając je do Polski.

My jedynie zostaniemy z bardzo drogą energią i jej znaczącym importem z zagranicy na dziesiątki lat. Tym samym niekonkurencyjnym przemysłem i gospodarką. My nigdzie tych kosztów już nie przerzucimy, bo wszyscy inni nasi sąsiedzi będą rozwijać energetykę jądrową, dystansując nas cywilizacyjnie i technologicznie. Chyba, że rząd będzie jednak umiał oddzielić politykę i doraźne branżowe interesy od strategicznych energetycznych decyzji. A taką jest decyzja o rozwoju energetyki jądrowej.

Najnowsze artykuły