KOMENTARZ
Karolina Baca-Pogorzelska
Górnictwo 2.0
Teoretycznie nie była to najdłuższa akcja w polskim górnictwie węgla kamiennego (dłużej trwała ta na Brzeszczach kilka lat temu po pożarze, bo formalnie przez kilka miesięcy choć nie była prowadzona, to była zawieszona, a nie zakończona). Teoretycznie mieliśmy w polskich kopalniach do czynienia z tragediami na większą skalę. Teoretycznie to w ogóle mogło się nie zdarzyć – prawda? Bo to tylko teoria. A praktyka górnictwa jest jednak od niej mimo wszystko daleka.
18 kwietnia w nocy Śląskiem porządnie zatrzęsło. Śląskiem – dawną kopalnią, dziś rudzką częścią kopalni Wujek. I Śląskiem – regionem, bo silna górnicza dziewiątka (a niektórzy mówią, że było mocniej), która zdarza się naprawdę bardzo rzadko, odczuwalna była i w Tarnowskich Górach, i w Katowicach, i w Sosnowcu… W rejonie ściany 7, czyli w miejscu zagrożenia podczas wstrząsu przebywało 18 osób. OSIEMNAŚCIE. 16 szczęśliwie wydostało się z rejonu, jednak dwóch górników zostało w zawale. I znów – teoretycznie było wiadomo, gdzie mogą być. Na praktykę czekaliśmy dwa miesiące. Nie, nie dlatego, że ktoś coś źle wyliczył, ktoś komuś źle powiedział. Po prostu po tym silnym wstrząsie wyrobiska w tym rejonie były tak zakleszczone i zniszczone, że w zasadzie ratownicy, którzy od razu podjęli akcję, nie mogli nic zrobić.
Akcje zawałowe, jak ta, mają do siebie to, że od początku zakłada się, że szanse na przeżycie zaginionych są większe niż w przypadku wybuchu metany, pyłu węglowego albo pożaru. Zawsze bowiem w zawale może znaleźć się jakaś pustka, w której ludzie mogą się schronić i czekać na ratunek. W takich miejscach bowiem mogą się znaleźć strefy z powietrzem zdatnym do oddychania, a w rejonie ściany – nawet z wodą z kombajnu (niezbyt może czystą, ale co tam). To warunki, które pozwalają sądzić przez kilkadziesiąt pierwszych godzin akcji, że poszukuje się żywego człowieka. I o ile daje to wielką adrenalinę i siłę pracującym na miejscu ratownikom, tak nie pozwala np. na użycie ciężkiego sprzętu, który poszukiwanych może po prostu zabić.
Tak było także w tej akcji, gdzie przez pierwsze godziny ratownicy mozolnie przebierali zakleszczone wyrobiska z dwóch stron próbując dotrzeć do najbardziej prawdopodobnego miejsca pobytu poszukiwanych kolegów. Na miejscu pracowali od początku zarówno ratownicy kopalniani z drużyny Śląska, jak i zawodowi ratownicy z Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego. Kolegów zmieniali potem także ratownicy z innych kopalń Katowickiego Holdingu Węglowego, do którego należy KWK Wujek. Jednak okazało się, że ręczna praca ratowników jest po prostu niewykonalna. Bez użycia sprzętu nie ma szans, by w ogóle przebić się przez zrujnowane wstrząsem wyrobiska. Dlatego po dwóch dobach akcji sztab podjął decyzję o włączeniu do niej kombajnu.
Jeśli ktoś myśli, że to operacja prosta i szybka – jest w błędzie. Te ok. 30 ton sprzętu trzeba przecież jakoś dostarczyć na dół, a potem jeszcze zamontować. W normalnej sytuacji taka operacja trwa przynajmniej tydzień. Tu jednak błyskawicznie zdecydowano się na ściągnięcie kombajnu chodnikowego z ruchu Wujek. Mało kto wie, że kombajn przyjechał z Wujka na Śląsk… pod ziemią. Dzięki temu wszystko trwało niespełna dwie doby i sprzęt rozpoczął pracę najszybciej jak było to możliwe.
Jednocześnie na powierzchni trwały przygotowania do wiercenia otworu ratowniczego z powierzchni. Ja przypomnę tylko, że do wypadku doszło 1050 m pod ziemią, czyli ponad kilometr. Wykonanie takiego otworu, który ma szansę trafić dokładnie w rejon poszukiwań wydaje się niemal niewykonalne. Nie był to co prawda pierwszy otwór ratowniczy, jednak był otworem najgłębszym (otwory ratownicze wiercono już nawet w 1969 r. podczas akcji w kopalni Generał Zawadzki, jednak na kilkadziesiąt metrów). I praktycznie wiertnia trafiła tam, gdzie miała trafić. Pech chciał, że trafiła w ring, jednak kamerze udało się podejrzeć okolicę – górników nie zlokalizowano.
To był początek maja. Już wtedy pojawiały się pierwsze komentarze, jak bardzo ta akcja nie ma sensu, ile jeszcze potrwa, bo przecież to kosztuje, a może ratownicy chcą na tym więcej zarobić dlatego ją przedłużają… Tylko że ratownicy, gdyby mogli, przebieraliby wyrobisko zębami i paznokciami, by dotrzeć do ludzi jak najszybciej, ale też by wrócić do domu jak najszybciej. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to mi szkoda na to słów komentarza.
Nie wiem, czy „znawcy” komentujący anonimowo na forach przebieg tej akcji mają świadomość, że każdy ruch kombajnu musiał być zatwierdzany przez służby górnicze, że maszyna nie mogła po prostu iść najkrótszą drogą ze względu na ryzyko kolejnych wstrząsów, wybuchu metanu, a także przez wzgląd na bezpieczeństwo ludzi. Kto wie, że w tej akcji uczestniczyło w sumie kilkaset osób? Oczywiście w jednym momencie na dole było zwykle ok. 30. Ale przez te dwa miesiące to były setki facetów, którzy nie myśleli o niczym innym, jak tylko to, by tę akcję skończyć. NIKT się nie spodziewał, że ona potrwa dwa miesiące. A gdyby się spodziewali? To robiliby to samo. Bo tak pracują ratownicy. Oni kolejny raz pokazali, że nawet wtedy, gdy nie ma już nadziei, nie zostawia się na dole nikogo. A wiecie dlaczego?
Żeby każdy ze 100 tys. ludzi pracujących w kopalniach węgla idąc do pracy miał w głowie tę świadomość, że jak jemu się coś stanie, to są jeszcze ludzie, którzy mu pomogą. A jak nawet umrze – to oddadzą go rodzinie, by ta mogła go pochować.
Oczywiście – nic za wszelką cenę. Pełna zgoda. Dlatego właśnie kilka lat temu akcja w kopalni Brzeszcze została po prostu zawieszona, bo ratownicy nie mogli pracować w pożarze. Tu pracowali w bardzo trudnych warunkach i wielokrotnie akcja była przerywana. Kierownik akcji miał też podstawę, by na upartego akcję zakończyć, a dwóch górników na zawsze uznać za zaginionych. Ale zawsze po przewietrzaniu wyrobisk ratownicy byli gotowi do podjęcia akcji. I jeśli ktoś myśli, że z kolei ich narażono za bardzo – nie ma pojęcia o prowadzeniu akcji. Prawda jest taka, że od kilku dni faktycznie brano pod uwagę możliwość zakończenia akcji, ponieważ miejsce, do którego zbliżali się ratownicy, było dla nich zbyt niebezpieczne. Chodzi m.in. o stężenia metanu. Jednak na szczęście udało im się znaleźć poszukiwanych nim taka decyzja musiałaby zapaść. Przecież po katastrofie statku w pewnym momencie też nikt nie wypompuje oceanu, by znaleźć nieodnalezionych…
Teraz trwa akcja wytransportowania ciał górników na powierzchnię. Przed ratownikami jeszcze kilkadziesiąt godzin pracy. Ale już zupełnie innej niż w ostatnich tygodniach. Żona jednego z bohaterów mojej książki na premierze „Ratowników” w Bytomiu powiedziała mi, że zabiera męża na przymusowy urlop, bo przez dwa miesiące nie mieli normalnego życia. On jest ratownikiem ok. 15 lat. I jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyli – nawet po katastrofie 2009 r.
Zaraz pewnie zaczną się rozliczenia KHW z kosztów akcji. Bo chodzi o kilkadziesiąt mln zł. Ile dokładnie? Nie wiem. I szczerze mówiąc nie chcę wiedzieć. Dla mnie najważniejsze jest to, że rodziny będą mogły pochować bliskich, a ratownicy wrócić spokojnie do domów. Nie mam jednak wątpliwości, że ta akcja będzie opisywana w branżowych podręcznikach, bo nawet najstarsi ratownicy, jakich znam mówią wprost, że nie pamiętają czegoś takiego. I obyśmy wszyscy już niczego podobnego pamiętać nie musieli.