Cena zielonych certyfikatów, a więc dotacji do odnawialnych źródeł energii, spadła do najniższego poziomu w historii. Stało się to niedługo po tym, jak Ministerstwo Energii przedstawiło w Sejmie swoje stanowisko inwestorom – pisze Bartłomiej Derski, ekspert portalu WysokieNapiecie.pl
Na Towarowej Giełdzie Energii cena zielonych certyfikatów spadła do zaledwie 24,82 zł/MWh. To najmniej w dwunastoletniej historii tego systemu wsparcia odnawialnych źródeł energii (OZE) w Polsce i niespełna jedna dziesiąta tego, na co producenci ekologicznego prądu mogli liczyć w szczytowym 2011 roku. Wówczas świadectwa pochodzenia energii z OZE wyceniano na giełdzie powyżej 285 zł, a w kontraktach dwustronnych nawet po 310 zł.
Zgodnie z obowiązującymi od 2005 roku przepisami certyfikaty są przyznawane za każdą kilowatogodzinę „zielonej” energii, a obowiązek ich zakupu przez spółki energetyczne i przemysł reguluje rozporządzenie. Przepisy przewidują też de facto cenę maksymalną za certyfikaty ─ to mniej więcej poziom tzw. opłaty zastępczej (ok. 300 zł/MWh), której uiszczenie zwalnia od obowiązku zakupu (a ściślej rzecz biorąc umarzania) certyfikatów. Tak wykreowany rynek miał służyć dwóm celom ─ zachęcić do rozwoju OZE, pokrywając przynajmniej część nakładów inwestycyjnych i podtrzymywać produkcję „zielonej” energii tak, aby Polska osiągnęła swoje cele rozwoju OZE na 2020 rok.
Certyfikaty z nawiązką spełniły pierwszy cel ─ zachęciły do inwestycji w OZE. Z nawiązką, bowiem produkcja „zielonej” energii po kilku latach zaczęła znacznie przekraczać regulowany popyt. Co więcej, część inwestorów i spółek energetycznych zaczęła gromadzić certyfikaty zamiast na bieżąco je umarzać. W efekcie po dwunastu latach góra nieumorzonych certyfikatów wystarczyłaby już na formalne wypełnienie ustawowego obowiązku przez niemal dwa lata bez żadnej realnej produkcji energii z OZE.
Błędy kolejnych rządów i inwestorów
System nie został zaprojektowany idealnie. Obowiązek umarzania certyfikatów można było bez przeszkód zamienić na kosztowniejszą, ale prostszą opłatę zastępczą, zaś same certyfikaty przechowywać w nieskończoność. Opłata zastępcza, a wiec górna cena certyfikatów od początku została ustalona na bardzo wysokim poziomie i nigdy nie była weryfikowana. Ustalony przez ministra gospodarki obowiązek zakupu certyfikatów rósł przez kilka lat, aby przez następne trzy lata stanąć w tym samym miejscu, kompletnie bez uzasadnienia. Brakowało także udostępnianej na bieżąco szczegółowej sytuacji rynku, która pomogłaby w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych zwłaszcza drobnym przedsiębiorcom.
System do jednego worka wrzucił technologie, które żadnego wsparcia już nie potrzebowały (stare duże elektrownie wodne), potrzebowały jedynie wsparcia operacyjnego (współspalanie biomasy) i te, gdzie inwestorzy ponieśli znaczne nakłady inwestycyjne (spalanie biomasy i biogazu, czy wiatraki). O ile druga grupa inwestycji może reagować na zmiany zachodzące na tym sztucznym rynku, o tyle technologie z dużym koszem inwestycyjnym stają się zakładnikami decyzji rządu ─ będą produkować bez względu na ceny certyfikatów aż do bankructwa, bo nie mają innego wyjścia.
Do sytuacji na koniec przyłożyli się także ci inwestorzy, którzy postanowili zaryzykować i przed ubiegłoroczną zmianą systemu wsparcia na tzw. aukcje OZE i wejściem w życie tzw. ustawy antywiatrakowej dokończyli swoje inwestycje (głównie farmy wiatrowe). Najprawdopodobniej liczyli, że rząd jakoś zajmie się problemem nadpodaży certyfikatów i doprowadzi do wzrostu ich cen lub umożliwi im migrację do nowego systemu wsparcia.
Rząd nie ma takiego zamiaru, zwłaszcza w stosunku do wiatraków. O tym co zamierza dyrektor Departamentu OZE w Ministerstwie Energii – Andrzej Kaźmierski dowiesz się z dalszej części artykułu na portalu wysokienapiecie.pl