W zatrzymaniu byłego unijnego specjalisty od przywracania praworządności w Polsce zabrakło mi jednej informacji. Widać, nie aż tak bardzo istotnej, choć na chłopski rozum wydawałoby się, że kluczowej. Skąd pochodziły pieniądze, które – wedle śledczych – szacowny pan komisarz raczył prać za pośrednictwem belgijskiej loterii narodowej? – pisze dla Biznes Alert felietonista Wiktor Świetlik.
Trzeba przyznać, że szeryf z Brukseli poszedł na całość, jeśli wierzyć śledczym. “Pranie loteryjne” to już cały podrozdział kryminalistyki, bo rzeczywiście loterie aż się o to proszą. Afery z loteryjnym praniem pojawiały się na każdej szerokości geograficznej, ale najbardziej spektakularna była ta z 1991 roku, czyli próba “zalegalizowania” przez loterię majątku szefa irlandzkiej mafii w Bostonie Jamesa “Whiteya” Bulgera, któremu później dowiedziono także kilkunastu zabójstw i innych zdarzeń, które w robocie gangstera są nieodzowne.
Jak widać, wzorce są nie byle jakie, ale wróćmy do przyjaciela polskiej praworządności. W tej sprawie nasuwa się aż nadto polskich wątków. Po pierwsze, oczywiście sama osoba Didiera Reyndersa – człowieka, który w głęboki, wręcz osobisty sposób przeżywał staczanie się państwa nad Wisłą w odmęty bezprawia, a po 13 grudnia 2023 roku jakby go odcięło. Albo jakby nagle wszystko się unieważniło. Może pan komisarz po prostu stracił zainteresowanie, zajął się znaczkami, modelami samolotów albo właśnie loterią.
Kolejna sprawa to sposób, w jaki miał nie do końca legalnie pomnażać majątek. Brudną kasę lokował, według podejrzeń, w kuponach loterii, którą dobrze znał, bo kiedyś był jej szefem. Wygrane zaś stanowić miały jego zalegalizowany zarobek. Czyż kogoś to nie przypomina? Nie trzeba szukać po Bostonach, są ludzie, którzy i u nas wygrywają z kasynami i loteriami. Przecież to w ten sposób, a nie dzięki współpracy z SB, miał się pomnożyć majątek państwa Wałęsów u progu lat 70. Tak samo, na jednorękim bandycie, dorobił się, jak twierdzi, dodatkowych pół miliona były prezydent Warszawy Paweł Piskorski.
W tej sprawie pojawiają się jednak dwa kolejne polskie skojarzenia, chyba jeszcze istotniejsze. Po pierwsze, wciąż nie wiadomo, od kogo Reynders brał pieniądze. To wydaje się kluczowe, a jednocześnie jest to częsta zagadka w tego rodzaju sprawach unijnych. Ktoś dał kasę, ale albo nie wiadomo kto, albo za co. Do dziś na przykład nie wiemy, jakie dokładnie usługi zostały wykonane w ramach „konsultacji” świadczonych przez część europejskiej elity politycznej, w tym Radosława Sikorskiego, w ramach umacniania relacji z katarskim emirem czy królem Maroka.
A rozwiązanie mogłoby być ciekawe. W tamtym przypadku też, ale w przypadku Reyndersa – szczególnie. Cóż to za model pralki mieliśmy? Czy może była to tylko taka prosta, stara Frania, dla karuzel vatowskich? Czy też jednak nowoczesna pralko-suszarka, forma gratyfikacji za sprawy wielkie i wzniosłe? Być może stawką była uporczywa walka o „praworządność” nad Bałtykiem i Balatonem? Uwzględniając aktywność Didiera Reyndersa, nie można tego wykluczyć. Czy nie byłoby to na swój perwersyjny sposób miłe? Znowu byśmy byli “ważni w Europie”, co tak bardzo lubimy!
Wiktor Świetlik