Jędrak: Potrzebujemy atomu, by spalić mniej gazu (POLEMIKA)
Czy energetyka jądrowa jest technologią schyłkową i nieopłacalną? Czy możemy oprzeć polską energetykę w całości o odnawialne źródła energii? I czy warto do tego dążyć? Nie trzeba być ekspertem, by móc na te pytania odpowiedzieć „nie”, albo „prawie na pewno nie”. Wystarczy popatrzeć na to jak w innych państwach europejskich wygląda energetyka dziś, a jak ma wyglądać w przyszłości – pisze Jakub Jędrak, aktywista antysmogowy.
Po co inwestować w technologie schyłkowe: gaz ziemny i atom, skoro można od razu przejść na odnawialne źródła energii (OZE) – pytała posłanka Partii Zieloni Urszula Zielińska w tekście opublikowanym na łamach BiznesAlert.pl.
Tak, gaz ziemny jest fatalny dla klimatu
Po pierwsze, gazyfikacja polskiej energetyki ma już miejsce, czy nam się to podoba, czy nie. Przykłady: choćby modernizacja EC Żerań czy planowana obecnie jako gazowa elektrownia Ostrołęka C. Czy jest się z czego cieszyć, bo gaz ziemny jest jednak mniejszym złem niż węgiel brunatny czy kamienny?
Zmiana elektrowni węglowej na gazową tej samej mocy zmniejsza emisje dwutlenku węgla około dwukrotnie. Jest to więc bodaj najszybsza i względnie tania metoda częściowej dekarbonizacji energetyki – na papierze. W praktyce jednak może być inaczej. W perspektywie czasowej kilku dekad elektrownie gazowe są dla klimatu być może równie złe albo nawet jeszcze gorsze niż elektrownie spalające węgiel brunatny. Przynajmniej jeśli uczciwie uwzględnimy nie tylko emisje dwutlenku węgla ale i wycieki metanu – silnego gazu cieplarnianego i głównego składnika gazu ziemnego, którego średni czas życia w atmosferze jest rzędu dekady. Wszystko zależy od tego, jak duże są wycieki gazu ziemnego przy jego wydobyciu, składowaniu i transporcie.
Tak czy inaczej, z punktu widzenia ochrony klimatu energetyka oparta o gaz ziemny jest bardzo złym rozwiązaniem, którego – i tu należy się w pełni zgodzić z Zielińską – powinniśmy za wszelką cenę unikać. Co w zamian?
„Plan na 2050 rok powinien opierać się na źródłach energii odnawialnej”
Przynajmniej według polskich Zielonych. Załóżmy (bo i bardzo wiele na to wskazuje), że faktycznie „zielony wodór”(a szerzej: technologie Power-to-X, czyli zamiana „zielonej” energii elektrycznej na energię chemiczną) jest jednym z najbardziej realistycznych rozwiązań problemu magazynowania energii produkowanej przez OZE. I że to właśnie technologie wodorowe mają szanse być najbardziej sensowną odpowiedzią na pytanie „a co gdy akurat nie świeci i nie wieje”, często padające w dyskusjach o transformacji energetycznej.
Czy jednak w 2050 realny jest w Polsce scenariusz 100 procent OZE, bez energetyki jądrowej? Nawet jeśli – na co bardzo liczę – będziemy bardzo mocno inwestować w „zielony wodór”? I co „po drodze”, przez najbliższe 30 lat? Przecież nawet politycy polskich Zielonych przyznają, że gaz ziemny jest konieczny jako rozwiązanie tymczasowe, przejściowe. Szukając odpowiedzi, warto rzucić okiem za naszą zachodnią granicę.
Niemcy – przykład pozytywny czy negatywny?
Niemcy są często przywoływane przez zielonych polityków i aktywistów jako lider transformacji energetycznej i przykład, za którym warto podążać. Rzeczywiście, część niemieckich osiągnięć w tej dziedzinie jest imponująca i godna naśladowania. Jak jednak Państwo z pewnością doskonale wiecie, narracja zielonych aktywistów i polityków nie do końca pokrywa się z realiami niemieckiej Energiewende.
Emisyjność energetyki w Niemczech (średni ślad węglowy megawatogodziny energii elektrycznej) jest wciąż bardzo wysoka. Elektrownie na węgiel brunatny mają w tym kraju działać do końca 2038 roku, a te na gaz – jeszcze dłużej. I to pomimo faktu, że w Niemczech bardzo intensywnie rozwijane są technologie Power-to-X, w tym produkcja wodoru z elektrolizy wody. Do 2025 roku planuje się budowę 5 GW, zaś do 2050 roku aż 40 GW tego typu instalacji.
Póki co jednak, energetyka wiatrowa i fotowoltaika wciąż potrzebują wsparcia ze strony sterowalnych, konwencjonalnych źródeł energii. Jednym z nich jest niskoemisyjna energetyka jądrowa.
Jednak z powodów czysto politycznych, by nie powiedzieć populistycznych nasi zachodni sąsiedzi zdecydowali się na zamknięcie wszystkich swoich elektrowni jądrowych do końca 2022 roku. Ten krok pozwolił przy okazji też zerwać Niemcom ze stereotypem na swój temat, tym mówiącym że są społeczeństwem do bólu racjonalnym i pragmatycznym.
I dlatego teraz w Niemczech uruchamiane są nowe elektrownie na paliwa kopalne, a kraj ten miał szansę na spełnienie założonego celu redukcji emisji gazów cieplarnianych na 2020 rok tylko dzięki… pandemii koronawirusa.
Czy zatem w Polsce poradzimy sobie bez elektrowni jądrowych, jak sugeruje Urszula Zielińska? Czy do 2050 roku uda się wybudować tyle wiatraków, elektrolizerów i wszystkich potrzebnych instalacji by zapewnić stabilne dostawy odpowiedniej ilości energii elektrycznej tylko ze źródeł odnawialnych? Czy aby na pewno? A nawet jeśli tak, to co w międzyczasie?
Kiedy uda nam się wyeliminować z użycia w energetyce węgiel kamienny i brunatny, a kiedy gaz ziemny? Skoro nawet w Niemczech – znacznie bogatszych, a przede wszystkim dużo bardziej zaawansowanych w procesie transformacji energetycznej – wygląda to jak wygląda.
Tym bardziej, że oszczędności energii związane ze wzrostem efektywności energetycznej zostaną przecież częściowo (a może i z nawiązką?) skompensowane wzrostem zapotrzebowania na energię elektryczną związanym z elektryfikacją wielu sektorów, w tym wymienionego przez Zielińską transportu.
Belgia chce zamykać elektrownie jądrowe i budować gazowe
W tym, że jeszcze długo nie będzie dało się zrezygnować jednocześnie z gazu i atomu upewnia nas też przykład Belgii. Kraj ten najprawdopodobniej do 2025 roku wyłączy obie swoje elektrownie jądrowe (o łącznej mocy aż 6GW). Powodem nie są bynajmniej przyczyny techniczne, choć okresowo – i przyznajmy, dość często – niektóre bloki jądrowe były wyłączone z użytkowania. Powód jest przede wszystkim polityczny: był to warunek postawiony przez belgijskich Zielonych, którzy weszli do niedawno sformowanego rządu.
Zamknięte bloki jądrowe zostaną jednak zastąpiony nie tylko przez „zielone” OZE, ale w dużej mierze także przez elektrownie na gaz ziemny. Ma ich powstać od 4 do 5, a ich łączna moc może przekroczyć 3 GW.
Obecnie wywalczona przez belgijskich Zielonych rezygnacja z „atomu” to zresztą po prostu potwierdzenie i realizacja politycznych decyzji podjętych gdy Zieloni współrządzili Belgią w latach 1999–2003. Belgijscy Zieloni intensywnie zabiegają o finansowanie nowych elektrowni gazowych z funduszy unijnych i ostro atakują polityków kwestionujących plany ich budowy. Doskonale zdają sobie bowiem sprawę z tego że po rezygnacji za atomu gaz ziemny będzie niezbędny do produkcji energii elektrycznej.
Zapewne Polska ma trochę lepsze niż Belgia warunki do rozwijania energetyki wiatrowej na lądzie (mniejsza gęstość zaludnienia), i pewnie większy potencjał dla morskiej energetyki wiatrowej. Czy jednak uda nam się to, co prędko nie uda znacznie bogatszym od nas Belgom? Może tak. Czy jednak przykład Belgii nie każe nam bardzo mocno wątpić w narrację Zielińskiej?
A Holandia na odwrót: chce zamykać elektrownie węglowe i gazowe, a budować jądrowe
Mocnym argumentem za obecnością energetyki jądrowej w polskim miksie energetycznym jest też przykład Holandii, która przymierza się do budowy nawet dziesięciu reaktorów jądrowych.
Tamtejsi politycy podkreślają, że bez energetyki jądrowej Holandia nie poradzi sobie z redukcją emisji gazów cieplarnianych i osiągnięciem celów klimatycznych na 2050 rok. Obecnie holenderska energetyka opiera się głównie na na gazie ziemnym, w mniejszym stopniu na węglu. Udział OZE i atomu jest wciąż niewielki – dziś w Holandii działa tylko jedna elektrownia jądrowa o mocy 485MW. Dlatego ślad węglowy holenderskiej energetyki jest ciągle bardzo wysoki, choć oczywiście nie tak wysoki jak w Polsce.
Analiza zlecona przez holenderskie ministerstwo gospodarki wykazała też, że energia „z atomu” nie będzie wcale droższa niż energia produkowana z wiatru lub słońca.
Co ważne, Holendrzy nie zaniedbują przy tym wcale rozwoju odnawialnych źródeł energii ani produkcji „zielonego wodoru”. Mają jeden z najbardziej ambitnych na świecie programów rozwoju energetyki wiatrowej na morzu – do 2030 zamierzają wybudować prawie 12 GW morskich farm wiatrowych.
Skąd tak różne podejście do energetyki i ochrony klimatu w dwóch pod wieloma względami tak podobnych do siebie krajach? Odpowiedź jest banalnie prosta: Holandia jest rządzona przez polityków centroprawicowych (w holenderskim rozumieniu tego terminu), którzy nie żywią irracjonalnych uprzedzeń do energetyki jądrowej, a Zieloni na razie nie mają tam na szczęście wpływu na politykę energetyczną.
Czy atom jest technologią „schyłkową”?
Przecież lista państw, które planują rozwijać w najbliższych latach energetykę jądrową całkiem długa.
Choćby wspomniana przez Zielińską Wielka Brytania. A także Finlandia, znana między innymi z bardzo wysokiego poziomu edukacji, ale też wysokiego poziomu zaufania społecznego i troski o środowisko. I może właśnie dlatego Finowie nie tylko nie zamykają istniejących elektrowni jądrowych, co wręcz planują budowę nowych reaktorów. I to nie tylko w jednej „standardowej” elektrowni (EJ Hanhikivi). Planują też wykorzystać tzw. małe reaktory modułowe (SMR) jako źródła ciepła sieciowego dla Helsinek, choć SMR-y to na razie wciąż niestety pieśń dość odległej przyszłości.
Trudno sobie wyobrazić kraj bardziej różny od Finlandii niż Chiny. A jednak i tam energetyka jądrowa traktowana jest jako ważny oręż w walce ze zmianami klimatu. Istotną rolę w chińskiej transformacji energetycznej obok OZE będą miały także inwestycje w energetykę jądrową. Udział energii jądrowej w całkowitej produkcji energii elektrycznej w Chinach rośnie – w 2019 roku wyniósł 4,88 procent, w porównaniu z 4,22 procent w 2018 roku, a do 2035 roku ma wzrosnąć do ok. 7,7 procent. Czy to „tylko” czy „aż” to już inna sprawa, ale rosnący trend jest faktem.
Już choćby z tych przykładów widać że atom nie jest wcale technologią „schyłkową”.
Owszem, gdzieniegdzie energetyka jądrowa może w praktyce stać się technologią schyłkową. Ale tylko wtedy, gdy po latach straszenia społeczeństwa rzekomymi lub bardzo przerysowanymi zagrożeniami dzieje się to co w Niemczech, Belgii czy znacznie wcześniej w Austrii. Czyli gdy następuje odejście od energetyki jądrowej lub porzucenie planów jej rozwoju. Tyle że jest to chyba raczej doskonały przykład „tysiąc razy powtórzonego kłamstwa, które staje się prawdą”.
Warto tu zacytować wypowiedź Fatiha Birola, dyrektora Międzynarodowej Agencji Energetycznej (MAE).
„Europa i Świat nie może sobie pozwolić na luksus wykluczenia żadnej nisko- lub zeroemisyjnej technologii (pozyskiwania energii). Punkt widzenia MAE jest taki, że – biorąc pod uwagę skalę wyzwania które stoi przed nami – potrzebujemy wszystkich takich technologii. Wykluczenie energetyki jądrowej sprawi, że osiągnięcie europejskich celów klimatycznych będzie trudniejsze.”
A czy atom jest za drogi?
Zapewne zależy to od tego, na co patrzymy: jakie koszty uwzględniamy, a jakich nie. Czy przypadkiem nie jest tak, że gdy udział OZE w miksie energetycznym jest jeszcze niewielki, to dodanie nowych mocy w energetyce wiatrowej lub fotowoltaice nie powoduje dużych komplikacji i kosztów, ale szybko rosną one w miarę wzrostu udziału OZE w miksie? Czy jeśli uwzględnimy koszty stabilizacji systemu energetycznego w którym udział OZE jest już duży, to inwestycje w energetykę jądrową w dalszym ciągu będą nieopłacalne w porównaniu z alternatywnymi scenariuszami? Nie będąc ekspertem, sam nie odważył bym się oczywiście odpowiedzieć na to pytanie. Zakładam jednak, że eksperci pracujący dla rządów Holandii, Wielkiej Brytanii, Finlandii, Chin i wielu innych państw umieją porządnie policzyć zyski i straty; są też świadomi istnienia i skali obecnego kryzysu klimatycznego.
Nie będę też ukrywał, że narracji o nieopłacalności energetyki jądrowej w wykonaniu „zielonych” polityków i aktywistów nie ufam, bo podejrzewam że jest jeszcze jedną próbą niezbyt czystego „ataku na atom”. Argumenty ekonomiczne są zapewne adresowane do osób i grup, w przypadku których nie działa już straszenie różnymi, zazwyczaj bardzo, ale to bardzo wyolbrzymionymi zagrożeniami związanymi z energetyką jądrową.
Argumentując, że atom jest nieopłacalny, Zielińska porównuje koszt budowy 3 GW fotowoltaiki w Polsce z kosztem budowy brytyjskiej elektrowni jądrowej Hinkley Point C o podobnej mocy. A przecież zupełnie inny dla obu źródeł jest tzw. współczynnik wykorzystania mocy – w przypadku energetyki jądrowej oczywiście dużo wyższy. Porównywać więc należy raczej cenę energii, co zresztą Zielińska robi, pisząc:
„Z kolei produkt końcowy z Hinkley Point C, energia jądrowa, będzie dwukrotnie droższa niż energia słoneczna czy energia z wiatru w Wielkiej Brytanii.”
Jednak w przeciwieństwie do energii słonecznej czy tej z wiatru, energia elektryczna pochodząca z elektrowni jądrowych jest dostępna niezależnie od pogody. A tego najprawdopodobniej prędko nie zapewni nam żadna inna technologia. Może warto w tym miejscu zastanowić się też nad społecznymi i finansowymi kosztami dłuższych przerw w dostawie energii elektrycznej w kraju takim jak Wielkiej Brytania lub Polska.
Przykłady z wielu krajów świata wyraźnie pokazują, że jeśli chcemy możliwie jak najszybszej dekarbonizacji polskiego sektora energetycznego, to raczej nie możemy sobie pozwolić na rezygnację z budowy elektrowni jądrowych. Zatem koszt ekonomiczny, liczony w złotych, euro czy dolarach powinien być chyba argumentem drugorzędnym w dyskusjach nad przyszłością naszej energetyki. W obliczu tak fundamentalnego i egzystencjalnego zagrożenia jakim jest grożąca nam katastrofa klimatyczna, dotychczasowa logika ekonomicznej opłacalności przestaje przecież mieć jakikolwiek sens.
Zielińska: Po co inwestować w gaz, skoro można przejść na OZE? (ROZMOWA)