Niedawne wypowiedzi niemieckiego polityka Hansa Josela Fella, jednej z czołowych postaci i twórców Energiewende nie pozostawiają żadnych wątpliwości. – Niemiecki program, który zachęcił naród do przejścia na zieloną energię, podupada pod ciężarem rosnących kosztów i potrzebuje pilnej naprawy – ocenił. Nie wskazał przy tym, na czym ta „naprawa” miałaby polegać? Nie wspomniał również, czy zmiany miałyby dotyczyć głównego aksjomatu tego programu, czyli rezygnacji do 2022 roku z energetyki jądrowej, albo odsunięcia w czasie osiągnięcia neutralności klimatycznej przez Niemcy – zastanawia się Jerzy Lipka, prezes Obywatelskiego Ruchu na rzecz Energetyki Jądrowej.
Rzecznicy drogi niemieckiej
Niestety, polskie ośrodki medialne i polscy politycy będący rzecznikami drogi niemieckiej w energetyce milczą na ten temat jak zaklęci. Wolą podawać do wiadomości publicznej informacje, jak dalece spadły koszty produkcji i instalacji wiatraków i paneli fotowoltaicznych. Jest to oczywiście prawda, wynik „efektu skali” i masowej produkcji tych urządzeń, głównie u naszych zachodnich sąsiadów, w Danii, a także w Chinach. Tyle, że koszty inwestycyjne są jedynie pewną składową kosztów związanych z danym źródłem. Inne składowe to choćby koszt bieżącej eksploatacji, koszt współpracy z siecią, koszty zewnętrzne – czyli strat w środowisku naturalnym i wpływu na zdrowie ludzkie.
Systematyczne podawanie do publicznej wiadomości o istotnym spadku kosztów instalacji, czyli innymi słowy kosztów inwestycyjnych paneli fotowoltaicznych i elektrowni wiatrowych ma sprawić wrażenie, jakoby nieuchronną sprawą było wyparcie przez te źródła z sieci wszystkich innych, zwłaszcza tych stabilnych, których budowa jest droższa. Pan Bartłomiej Derski, redaktor portalu „Wysokie Napięcie” posuwa się nawet do stwierdzenia w wywiadzie dla telewizji Republika, że olbrzymie koszty, które społeczeństwo niemieckie poniosło i cały czas ponosi w wyniku realizacji Energiewende, są wynikiem głównie wysokich kosztów energetyki wiatrowej i słonecznej w czasie, gdy nasi zachodni sąsiedzi rozpoczynali energetyczną rewolucję. Zapewne tak, i teraz koszty inwestycyjne OZE są znacznie mniejsze. Nie tłumaczy to zupełnie faktu, że te koszty rosły w kolejnych latach, osiągając nieomal 30 mld euro w ciągu roku, a dotyczyły w głównej mierze intensywnej rozbudowy sieci przesyłowej w Niemczech, w celu przesyłania energii z północy Niemiec mającej lepsze warunki wietrzne, na południe kraju, gdzie te warunki są znacznie słabsze. Przeczy to jednocześnie tezom, że rozwój OZE zapobiega dużym wydatkom na sieć energetyczną, bo są to źródła rozproszone. Przykład naszych zachodnich sąsiadów udowadnia, że jest wręcz przeciwnie.
Mało tego, do tych argumentów należy dołożyć zastrzeżenia dotyczące pracy Krajowego Systemu Elektroenergetycznego (KSE), który wymaga realnej mocy regulacyjnej, w celu utrzymania warunków synchronicznej pracy ze wszystkimi połączonymi systemami.
Odciążanie i koszty OZE
W przypadku OZE mamy tylko wirtualną zdolność sterowania, ale tylko w dół, czyli zaniżania obciążenia (odciążania). Bo nie ma możliwość nakłonić słońca i wiatru aby w dowolnym czasie wzmogły swoje działanie i zwiększyły podaż energii. Właśnie takie warunki spowodowały już kilka poważnych awarii systemowych, wyniku działania automatyki SCO (samoczynne częstotliwościowe odciążanie). Ta automatyka broni konwencjonalne wytwarzanie przed katastrofą, ale jednocześnie eliminuje odbiorców z ciągłości zasilania. To są bardzo poważne mankamenty wywoływane przez obecność źródeł OZE o bardzo słabych cechach wymaganych od rezerwy regulacyjnej w KSE, którą posiadają wirujące źródła konwencjonalne. To m.in jest powodem do kontestowania Energiewende przez sąsiednie systemy, bo to one ratują system niemiecki od totalnej katastrofy.
Reasumując, koszty OZE spadają, ale tylko w jednym aspekcie, we wszystkich innych natomiast utrzymują się w miejscu lub rosną. Rynkowa cena energii podawana przez media powiązane z OZE jak portal Wysokie Napięcie, jako 150 zł/MWh, nie oddaje absolutnie rzeczywistych kosztów, które ponosi tu społeczeństwo. Wytwórców energii z wiatru nie obchodzi, skąd my weźmiemy energię, gdy nie wieje. Praktyka pokazuje, że im większy udział OZE w systemie energetycznym, tym więcej musi być źródeł regulacyjnych, których koszty pracy, lub gotowości do podjęcia zadań zastąpienia OZE w każdej chwili nie są w ogóle uwzględniane w propagandzie lobbystów OZE.
Są to elektrownie gazowe, stanowiące „rezerwę wirującą”, czyli pracujące z minimalną mocą gdy OZE pracuje, a zwiększające moc natychmiast, gdy to potrzebne. Efektywność energetyczna wiatraków zwłaszcza tych na lądzie, czy najnowszych nawet paneli fotowoltaicznych (roczne wykorzystanie mocy zainstalowanej) oscyluje poniżej ¼, a więc w praktyce stanowią one jedynie dodatek do stale rozbudowywanej energetyki na gaz ziemny. I tu jest pies pogrzebany. Bo przecież energetyka gazowa daje energię w sposób emisyjny, a proces spalania gazu jest mało wydajny. Emisja CO2 z elektrowni gazowych jest wprawdzie o połowę mniejsza niż z analogicznych mocy węglowych, ale jednak jest, a do tego dochodzi i emisja NOx. A przecież polityka unijna jest tak skonstruowana, by emisja CO2 nie opłacała się, i to się nie zmieni. Czyli można się spodziewać, że opłaty za emisję CO2 będą rosły, tym samym będzie rosła cena prądu z elektrowni gazowych. A te w systemie gaz-OZE dostarczają energię przez większość czasu w ciągu roku. Tym bardziej, że nie wiadomo dokładnie, kiedy i czy w ogóle nastąpi znaczący przełom w opłacalnych technologiach magazynowania energii, czy też technologiach wodorowych. Z uwagi na takie a nie inne cechy wodoru, czy też fakt konieczności użycia do budowy magazynów energii na wielką skalę pierwiastków tanich i powszechnie dostępnych na świecie. Takiego przełomu nie gwarantują nawet wielkie pieniądze przeznaczane na badania. Rozsądek nakazuje rozłożyć więc ryzyko i rozwijać energetykę wielotorowo, nie eliminując atomu, jako opanowanej i sprawdzonej już technologii.
Przeciwnicy atomu
Podczas wywiadu dla telewizji Republika, oponenci energetyki jądrowej w tym redaktor Bartłomiej Derski, jako koronny argument przeciw tej technologii przytaczali koszty inwestycyjne, przyznając jednak, że po wybudowaniu daje ona energię w sposób stabilny i przez długi czas. Według redaktora B. Derskiego są to trudności „nie do przezwyciężenia”. Czyżby? Niedawna propozycja Korean Hydro & Nuclear Electric dla Polski, przedstawiona piątego grudnia w Warszawie, opiewa na 20 mld dolarów za dwa bloki APR, każdy po 1400 MW. Czas budowy każdego z nich określony został na pięć lat. Czyli już w przyszłej dekadzie moglibyśmy pozyskiwać 14 procent energii elektrycznej w sposób czysty i stabilny, a budowa kolejnych bloków tańsza byłaby od 15 do 20 procent. Rozkładając te koszty na dziesięć lat, czyli czas trwania budowy obu bloków, mamy dwa miliardy dolarów na każdy rok. Średnio, ponieważ największe natężenie kosztów występuje w środkowej fazie budowy bloku jądrowego. Ale jeśli policzyć średnią, to przecież stanowi ok. osiem miliardów złotych rocznie, czyli sumę mniejszą od rocznych dotacji państwa do OZE, czy też sumę porównywalna ze wsparciem dla przemysłu węglowego. Jeśli tu wysuwa się argument, że nas na to nie stać, to dlaczego stać nas na ponoszenie opłat porównywalnych bądź wyższych na inne źródła energii? Zatem to nie kwestia możliwości, ale priorytetów politycznych.
Także konkurencyjne względem koreańskich technologie jądrowe rozwijane są intensywnie, w tym bloki francuskie EPR, czy rosyjskie WWER, ale także chińskie konstrukcje wodno-ciśnieniowe. Do ekspansji za granicą przygotowuje się i amerykański przemysł jądrowy, z czego Polska może skorzystać, pod warunkiem oczywiście udostępnienia w USA tanich, długookresowych kredytów na budowę, co jednak wydaje się przesądzone, będąc niezbędnym elementem rynkowej rywalizacji USA na tym polu z Chinami i Rosją. Niedawna wizyta Prezydenta A. Dudy w Stanach Zjednoczonych jest wielkim krokiem w tym kierunku. Jeśli zignorujemy głosy lobbystów OZE zainteresowanych budową nowego monopolu rozwoju tych właśnie źródeł, możemy skorzystać z rozpoczynającego się boomu na świecie na energetykę jądrową, gdzie w budowie obecnie znajdują się 52 nowe reaktory jądrowe różnych typów, a będzie ich wkrótce więcej. Może nie ma tego boomu w Europie Zachodniej, z wyjątkiem Finlandii i W. Brytanii, lecz już na wschodzie kontynentu zdaje się dziać zupełnie inaczej, o czym świadczą programy jądrowe Węgier, Bułgarii, Rumunii, Czech, Słowacji, Białorusi, Ukrainy czy Polski, który to program nareszcie mam nadzieję, ruszy z miejsca. Poza Europą ogromne programy budowy elektrowni jądrowych realizują Chiny czy Indie, a także Rosja, a na mniejszą skalę Korea Płd, Brazylia, Argentyna, Kanada, RPA, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Egipt, Bangladesz, Turcja. Europa Zachodnia już dawno przestała być „pępkiem świata”, tracąc swoją pozycję na rzecz Azji głównie, czego przyczyną doktrynerstwo i ideologia, nie licząca się z realiami technicznymi, brak inżynierskiego podejścia do kwestii pozyskania energii.